Byłem zupełnie zaskoczony, zarówno jego odpowiedzią, jak i wybuchem Jamilli. Poczułem się nieswojo, kiedy podeszła do mnie po zamknięciu odprawy.
– Ależ on działa mi na nerwy! Grrrr – warknęła, skrzywiła się i pokręciła głową. – Wiem, że czasami mnie ponosi, lecz tym razem na pewno nie miał racji. Coś z nim jest nie tak. I po jaką cholerę się czepia? Dlatego, że pracuję z tobą? – Wzięła głęboki oddech. – Cóż więc robimy, doktorze Cross? Nie porzucę śledztwa z powodu jakiegoś idioty.
– Przepraszam cię za to, co zaszło, Jamillo. Lepiej pomówmy o naszych zadaniach.
– Nie bądź taki protekcjonalny.
– Nie jestem. A ty zejdź z mównicy. Jeszcze nie ochłonęła po sprzeczce z Kyle’em.
– To wróg kobiet – powiedziała. – Możesz mi wierzyć. A poza tym, liczą się dla niego wyłącznie trzy K: konkurencja, krytycyzm, kontrola. To go upodabnia do wielu innych mężczyzn.
– Powiedz mi szczerze, co o nim myślisz? I w ogóle o mężczyznach?
Wreszcie zdobyła się na wątły uśmiech.
– Szczerze i obiektywnie myślę, że ten twój przyjaciel to nadęty dupek, upozowany na twardziela. Jeśli zaś chodzi o pozostałych mężczyzn, to nie kieruję się z góry określoną opinią. Każdy przypadek rozpatruję oddzielnie.
Dwa prawdziwe wampiry, we własnej opinii, były nie do pokonania. William i Michael przybyli do Nowego Orleanu. Od pierwszej chwili doszli do wniosku, że to miasto należy do nich. Młodzi książęta, o długich jasnych włosach, w czarnych spodniach, czarnych koszulach i lśniących wysokich butach. Tu, jeśli wszystko pójdzie dobrze, chcieli zakończyć swoją misję. A co mogłoby im w tym przeszkodzić?
William powoli jechał przez French Quarter. Rozglądali się za łupem. Samochód sunął słynnymi ulicami: Burgundy, Dauphine, Bourbon, Royal i Chartres. Zagrzmiała głośna muzyka Readysexgo – Supernatural Blonde, a potem Radio Tokyo.
Wreszcie wysiedli przy Riverwalk i dalej poszli na piechotę. Kiedy skręcili na Marketplace, William myślał, że się porzyga. Tu Banana Republic, tam Eddie Bauer, Limited, Sharper Image, Gap… Tandeta, szmira i głupota dominowały na każdym kroku.
– Co chcesz zrobić? – zwrócił się do Michaela. – Tylko popatrz na to bajoro w samym sercu przecudnego miasta.
– Więc zapolujmy na klientów! Chętnie się pożywię w jakiejś przymierzami, choćby w Banana Republic. To całkiem niezły pomysł.
– Nie! – sprzeciwił się William. Chwycił brata za rękę. – Zbyt ciężko obaj harowaliśmy, żeby to teraz zaprzepaścić. Potrzebujemy chwili oddechu.
Nie mogli już więcej zabijać. Przynajmniej nie teraz. Nie tak blisko domu Charlesa i Daniela. Rzeczywiście nadeszła pora na krótki odpoczynek. William pojechał Bonnet Carre Spillway aż do granic Nowego Orleanu. Potem pociągnął dalej, międzystanową numer dziesięć, w głąb prawdziwej Luizjany.
To, czego szukał, znajdowało się mniej więcej godzinę jazdy od miasta. Wspinaczka wprawdzie nie była trudna, lecz przynajmniej miała w sobie posmak ryzyka. Wymagała szczególnej uwagi. Każdy błąd mógł skończyć się upadkiem i śmiercią.
Obaj wybrali najprostszy i zarazem najniebezpieczniejszy sposób wspinania – bez lin, haków i żadnych zabezpieczeń.
– Ale z nas twardziele! – roześmiał się Michael i zawył jak opętany, kiedy dotarli mniej więcej do połowy sześćdziesięciometrowej skały. Twardzielami określano najbardziej zajadłych wspinaczy. Najlepszych – a to pobudzało wyobraźnię braci.
– Są starzy weterani i młodzi śmiałkowie! – odkrzyknął mu William.
– Tak, ale nie ma starych śmiałków! – ryknął śmiechem Michael.
Wspinaczka okazała się o wiele trudniejsza, niż początkowo przypuszczali. Wymagała niezłych umiejętności. Bywało, że szli trawersem, to znów pięli się pionowo w górę, dociskając ciała do skały i korzystając nawet z najmniejszych punktów zaczepienia.
– Jesteśmy nie do pokonania! – krzyczał Michael co sił w phicach. Zapomniał o tym, że był głodny i że rozglądał się za ofiarami. Teraz liczył się tylko wyczyn. Walka o przetrwanie, o władzę nad słabością.
W pewnym momencie stanęli przed koniecznością wyboru. Dotarli bowiem do takiego miejsca, z którego – po paru następnych ruchach – nie było już odwrotu. Na pewno nie tą samą drogą. Mogli iść tylko naprzód, aż do szczytu, albo zawrócić.
– I co ty na to, braciszku? – zapytał William. – Sam decyduj. Zrób, co ci serce dyktuje.
Michael śmiał się tak szaleńczo, że aż musiał oburącz przytrzymać się skały. Spojrzał w dół – prosto w oblicze pewnej śmierci.
– Ani mi w głowie rezygnować! Nie spadniemy, bracie. Nigdy nie spadniemy. Będziemy żyli wiecznie.
Wspięli się na sam szczyt, skąd widać było cały Nowy Orlean. To miasto należało do nich.
– Jesteśmy nieśmiertelni! Nigdy nie umrzemy! – krzyknęli w szum wiatru.
Patrzyłem na ogromne i szumiące dęby. Na pękate magnolie i obwisłe, szerokolistne bananowce. Nic innego nie miałem do roboty. Obława trwała. Jamilla z lekka zaczęła się powtarzać. Ja zresztą również. Uśmieliśmy się z tego oboje. Tylne siedzenie samochodu zasłane było gazetami, a zwłaszcza Times-Picayune. Wszystkie już dawno przeczytane, od deski do deski.
– Nie ma żadnych dowodów na to, że Charles i Daniel są mordercami. Wszystko razem to jedna wielka hipotetyczno-teoretyczna bzdura. Widzisz w tym jakiś sens? Bo ja nie. – Jamilla mówiła chyba tylko po to, aby mówić, lecz słuchałem jej z ciekawością. Chcąc nie chcąc, dotknęła sedna. – To się nie zdarza. Nie mogą być aż tak bezbłędni.
Nasz samochód stał cztery przecznice na pomoc od domu przy LaSalle. Od domeny. Gdyby coś się stało, znaleźlibyśmy się tam dosłownie w parę sekund. Ale nic się nie działo. W tym rzecz. Charles i Daniel niemal nie opuszczali swej dwustuletniej posiadłości. Wychodzili najwyżej po zakupy albo do jakiejś ekskluzywnej restauracji w śródmieściu – mieli niezły gust i takież upodobania.
Próbowałem znaleźć jakąś sensowną odpowiedź na pytania Jamilli.
– Nic w tym dziwnego, że nie znaleźliśmy śladów, które wiązałyby ich z dawnymi morderstwami. Przecież oboje dobrze wiemy, że po pewnym czasie wprost nie sposób odtworzyć zeznań i dowodów. Nie rozumiem tylko, dlaczego to samo dotyczy też najświeższych zbrodni.
– Ciągle się nad tym zastanawiam. Mieliśmy świadków w Las Vegas i Charleston. Nikt z nich nie rozpoznał na zdjęciach Charlesa i Daniela. Dlaczego? Gdzie tkwi błąd?
– A może nie działają sami? – westchnąłem. – Może znudziło im się mordowanie wyłącznie na własną rękę?
– Już nie są głodni? Nie chcą krwi ofiar? To niby po co wciąż zabijają? To jakiś symbol lub fragment kultu? A może sami tworzą zupełnie nową mitologię? Na litość boską, Alex, co to za potwory?!
Nie potrafiłem na to odpowiedzieć. Prawdę mówiąc, nikt tego nie potrafił. Siedzieliśmy więc w samochodzie, pod domem Charlesa i Daniela, i czekaliśmy na ich posunięcie.
Jak do tego doszło, że znaleźliśmy się aż tutaj? Kto nas tu sprowadził?
William uznał to za okropnie śmieszne. O Boże, jakie śmieszne! Wręcz nie do opisania. Spod oka patrzył na tajników czatujących pod gabinetem grozy Charlesa i Daniela. Nie wytrzymał. Niczym udzielny książę, z papierosem w ustach przeszedł się ulicą, butny i zadufany w sobie, nie znający strachu przed nikim i niczym. Był ponad to. Tymczasem Michael uciął sobie drzemkę.
Читать дальше