– Dobrze, zostawmy to. Punkt drugi: nie wiem, czy to ona miałaby pomagać Joli, czy na odwrót, ale we dwie gwarantują jakąś opiekę. Pojedynczo żadnej wolałbym nie dopuszczać do swoich rannych.
– Gabriela robi to, co jej każę. Żaden z niej medyk.
– Nie mdleje i nie rzyga na widok Juszczyka. Ja tak. Nawiasem mówiąc cholernie twarda z niej sztuka.
– Dobry materiał na szpiega, co?
– Dobry materiał na przewodnika. Ta dziewczyna przejechała na ośle pół Etiopii i czort wie ile frontów. Przyda im się.
– To wszystko?
– Nie, jeszcze sprawa najważniejsza. Żołnierze nie chcą za nią ginąć. Dla nich sprawa jest oczywista. Nawet jak zaczniemy rozpowiadać o sabotażu, rosyjskich agentach i wszystkich naszych podejrzeniach, mało kogo przekonamy. I dlatego chcę się pozbyć dziewczyny, zanim ktoś zrobi coś głupiego.
Jakiś zabłąkany granat rąbnął w bok transportera. Nieszkodliwie, ale wszyscy podskoczyli z wrażenia.
– Jassssny gwint – zasyczał Olszan. – Jakby tak w okop…
– Sam pan widzi, doktorze. – Filipiak, jak na dobrego żołnierza przystało, wykorzystał okazję. – Jest źle, a będzie gorzej. Z nami wcale nie będzie bezpieczniejsza.
– I my z nią – dorzucił Ciołkosz.
Obaj mieli rację. Nie znałem Gabrieli Asmare.
Ale chciałem poznać.
– Wolałbym wierzyć, że nie ma czwartego powodu.
– Czwarty powód? – Filipiak uniósł brwi.
– Gdyby ją tamci złapali, mielibyśmy święty spokój.
Przyglądał mi się jakiś czas, a ja rozmyślałem o głupocie ludzi, wieszających psy na współczesnym świecie. Sto lat temu po takiej sugestii musielibyśmy posłać po szpady lub pistolety. Inna sprawa, że sto lat temu żaden dżentelmen nie wpadłby na absurdalny pomysł pojedynkowania się z powodu czarnucha.
– Chce pan powiedzieć, że celowo ją wystawiam? – nazwał rzeczy po imieniu. – Składam w ofierze, dorzucając swoich rannych?
– Powiedziałem, że… – Urwałem, uświadamiając sobie, że dobrze słyszał, co powiedziałem. I że za daleko mnie poniosło. – Przepraszam. Nie wziąłem tego pod uwagę.
– Rannych nie poślę na śmierć, ale Murzynkę już tak? – uśmiechnął się cierpko.
– To nie… Ma pan prawo podejrzewać ją o różne…
– Miłe, że w końcu to przyznałeś – uprzedził porucznika Morawski.
– Jak jest takim czarnym charakterem, to może lepiej nie wysyłać jej z Lesikiem i Jolą? – uśmiechnął się cierpko Olszan. – Ma z nimi na pieńku. Sami się pozabijają.
– Mógłbyś zrobić sobie małą przerwę w robieniu jaj? – zapytał uprzejmie Morawski.
– No dobra, więc serio: ja bym ich razem nie puszczał. Są na noże. Jak Gabriela powie: „Jedźmy w lewo”, to pojadą w prawo, choćby miny leżały i lwy biegały. A w ogóle to za bardzo racjonalnie do tego podchodzicie. Mówił pan: dwie różne sprawy – zwrócił się do porucznika. – A jak ta druga to nie żaden ruski spisek, nie zacieranie śladów, tylko prozaiczna zemsta? Zestrzeliliście śmigłowiec, zabiliście czyichś kumpli. Jakim cudem nikomu nie przyszło do głowy, że ta druga załoga mogła po prostu chcieć wziąć odwet za kolegów? Wzięła, rozwaliła nam ciężarówkę i wróciła do domu. Nikt nie zauważył, że więcej się nie pojawili? Gdyby mieli nas uziemić jako świadków, walczyliby tu ramię w ramię z Sabahem. Dlaczego tego nie robią, skoro to taka gardłowa sprawa dla jakiegoś rządu?
Nie doczekał się odpowiedzi. Zamiast słów rozległo się stłumione łomotanie. Miękkie. Ktoś, kto walił w podwójne, kryjące dodatkowe zbiorniki drzwi bewupa, posłużył się gołą pięścią.
– Co za kretyn? – Filipiak poprzedził tę uwagę rzutem oka na ukaefkę, zawieszoną przy odsłoniętym otworze strzelniczym z anteną wychyloną na zewnątrz. Znajdowaliśmy się pod ogniem i nikt, kto nie musiał, nie wychylał z ukrycia nawet palca. Ci, którzy musieli, bo wyznaczono ich do obserwacji przeciwnika, mieli takie same jak dowódca nadajniki do utrzymywania łączności.
Olszan pochylił się ku drzwiom.
– Stop. – Morawski sięgnął do kabury. – Jakiś desperat mógł się prześliznąć.
Nikt więcej nie wycelował niczego w stronę drzwiczek, ale też nikt nie wyśmiał jego obaw.
Spod progu wysunęło się popiersie Gabrieli. Kuliła się za tarczą bewupa, bo tak nakazywał rozsądek, ale to nie rozsądek ją tu przygnał. Od razu zrozumiałem, że stało się coś niedobrego.
– Ten zestrzelony pilot… Ktoś go zabił. Chyba nożem.
*
W miarę wydłużania się oblężenia punkt opatrunkowy rozrósł się, przybierając kształt podkowy. Większość stanowiły płytkie rowy łącznikowe, ale były też trzy przyzwoite dziury, zdolne pomieścić co najmniej jednego leżącego i dwuosobowy zespół, udzielający mu pomocy. W takim właśnie, najnowszym z gniazd rannych, umieściłem ukraińskiego pilota.
Filipiak, powołując się na brak miejsca, rozgonił większość uczestników odprawy. Obdukcji dokonałem w obecności dwojga tylko świadków: jego i Gabrieli.
– Niech pan nie pyta o czas – powiedziałem, okrywając kocem twarz zmarłego. – Niedawno, ale może przed naszym zebraniem, a może w trakcie. Teoretycznie nikogo pan nie może skreślić. Praktycznie sugerowałbym skreślenie mnie i jej – skinąłem w stronę kucającej za jego plecami dziewczyny. – Mogliśmy go zabić dyskretniej.
– Może właśnie dlatego… – Nie dokończył, patrząc za to wymownie na wielką plamę krwi.
– Przesadna perfidia. Umierał. Gdyby znaleziono go martwego, do głowy by panu nie przyszło, że ktoś mu pomógł. Swoją drogą, aż nie chce mi się wierzyć, że ktoś to zrobił tak bezmyślnie.
Filipiakowi, sądząc z miny, też coś nie pasowało.
– Bezmyślnie to za mocno powiedziane – odezwała się cicho Gabriela. Widać było, że ten incydent dał jej solidnie w kość.
– Trzy ciosy – wzruszyłem ramionami. – Połamał żebra, okropnie to wygląda, ale dopiero trzeci trafił jak trzeba, w serce. Gdyby ten biedak był przytomny, narobiłby takiego krzyku… Partactwo.
Zniosła dobrze mój wzrok. Chyba trochę badawczy. Nie podejrzewałem jej, nie była aż tak głupia, by robić to w taki sposób. Ale gdyby jednak… Idealizowałem ją, więc łatwo wpasowała się w rolę mordercy zbyt delikatnego, by na zimno, porządnie wbijać nóż.
– Jak go znalazłam, koc leżał inaczej. Masz to pod kolanem.
Cofnąłem się i przez chwilę oglądałem zakrwawioną tkaninę. Teraz, gdy już wiedziałem, czego szukać, reszta poszła łatwo. Już tylko dla formalności przykryłem brzegiem martwego pilota.
– Masz rację. Zadźgano go przez koc. Chyba możemy darować sobie oglądanie wszystkich po kolei i szukanie świeżych plam.
– Czyli jednak profesjonalna robota – powiedział cicho Filipiak. Musiał mówić cicho: alternatywą był tylko ryk zwierzęcej, bezrozumnej i bezsilnej wściekłości. Miał dość.
– Na pewno nie. Zawodowiec wybrałby gardło. Czysto, cicho. Naprawdę tego nie rozumiem.
Nie skomentował. Brał się w garść.
– A ja chyba tak. – Obaj popatrzyliśmy na Gabrielę. – Może źle do tego podchodzicie. Szukacie zimnego, bezdusznego sukinsyna. A to mógł zrobić ktoś… normalny. Gdybym to ja chciała go… to właśnie tak. Zamknąć oczy i… – zademonstrowała cios z góry. – Ale to nie ja.
Filipiak odwrócił się bez słowa i przez chwilę patrzył mi w oczy.
– Dawno powinienem to zrobić; moja wina. – Zaczerpnął głęboko powietrza. – Koniec z Wersalem. Od tej pory macie być cały czas razem, pan i ona. Jeśli oddali się na więcej niż trzy metry, osobiście ją zastrzelę.
Читать дальше