– Żartuje pan. – Jeszcze nigdy nie wypowiedziałem żadnego słowa z mniejszym przekonaniem.
– To dotyczy was wszystkich. Z Addis Abeby przyleciał ktoś, kto próbuje nas pozabijać, a ja mam dość zabijania moich ludzi. Koniec. Każdy zachowujący się podejrzanie, łażący samopas i nie stosujący się do rozkazów zarobi kulę w łeb. Widzę, że coś się między wami dzieje. – Nie wykonał najmniejszego gestu, by wskazać, kogo ma na myśli, ale i ja, i klęcząca z tyłu Gabriela nie mieliśmy wątpliwości. – Zrobię dla pana wyjątek: da mi pan słowo, że zastrzeli bez wahania każdego, kogo uzna za zdrajcę, a ja się zgodzę, by w jej przypadku był to strzał w rękę czy nogę.
– A jeśli nie? – Postarałem się, by nie zabrzmiało to wyzywająco.
– Nie pozwolę wam nawet zbliżyć się do broni. I poinstruuję swoich ludzi. Nie tych wybranych. Wszystkich.
Zrozumiałem.
– W porządku. Ma pan moje słowo.
Skinął głową jak ktoś odnotowujący oczywistą odpowiedź.
– Trzy metry – przypomniał. Przecisnął się obok mnie i zakrzywionym rowem łącznikowym ruszył ku głównej części naszego szpitala.
*
– Nieodpowiednio się pan ubiera, panie kapitanie – Grochulski zwalił kamizelkę i hełm na blaszaną podłogę honkera. – W miarę czyste, przetarłem piachem.
– Dzięki. – Myśl o założeniu na siebie dodatkowych paru kilogramów izolacji termicznej odebrała całą spontaniczność tym podziękowaniom. Zmrok zapadł niedawno, upał jeszcze nie zelżał. – Ale teraz zmykaj do okopu. Nie potrzebuję nowych pacjentów.
Od minuty nic w pobliżu nie wybuchło. Lada moment chłopcy Sabaha powinni nadrobić te zaległości.
– Pomóc? – Nie ruszył się z miejsca.
– Właśnie skończyłem. Ambulans gotów do drogi. – Szarpnąłem na próbę noszami, po czym zeskoczyłem niezgrabnie z samochodu. – Miejmy nadzieję, że ruszy.
Kwadrans wcześniej obrażony na cały świat Andrusiak uruchomił na chwilę silnik, ale potem rozerwały się w pobliżu trzy pociski. Zresztą samochód to nie tylko silnik: do jazdy potrzeba jeszcze paru innych sprawnych podzespołów.
– Ma pan tym jechać? – Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że cały czas mówi za cicho. Pokręciłem głową. – A… pani Gabriela?
– Dlaczego pytasz?
– Nie, nic… Aha, porucznik kazał oddać. – Zakołysał czymś podłużnym, zwisającym na pasku z ramienia, i zeskoczył do rowu łączącego studzienki okopów. Nim się zorientowałem, był już obok siedzącej przy Juszczyku dziewczyny.
Chcąc nie chcąc, dołączyłem do nich.
– Dla pani. Załadowany, a tu – dorzucił chlebak do drugiego kompletu kamizelka-hełm – zapasowe magazynki i trochę naboi luzem.
Nie było jeszcze na tyle ciemno, bym nie wypatrzył paru szczegółów podawanej Gabrieli broni.
– Pepesza? – Byłem bardziej zdziwiony niż dziewczyna i pewnie dlatego dość bezceremonialnie wyłuskałem jej z rąk masywny automat z drewnianą kolbą, ażurową osłoną lufy i magazynkiem w kształcie bębna. – Boże, prawdziwa żywa pepesza! Skąd to…?
– Zdobycz. Ale fakt, chyba i u nich unikat. Tylko jedna taka wpadła nam w ręce. – Grochulski zamilkł na chwilę.
– Porucznik przekopał cały arsenał, żeby coś takiego znaleźć.
– Powiedział panu, dlaczego? – Coś w jej tonie uświadomiło mi, że zdążyła przejrzeć intencje Filipiaka. Szybko. Trochę za szybko jak na przeciętną, porządną polską kobietę. Ale cóż, całkiem przeciętna nigdy nie była.
– Nawet kazał wyjaśnić. – Dało się wyczuć, że ten rozkaz nie przypadł Grochulskiemu do gustu. – Mam powtórzyć, że takich pocisków nie ma żadna inna broń. I że łatwo będzie poznać, tu, na miejscu, do czego pani strzelała. Więc ma pani uważać.
Oddałem Gabrieli automat i popatrzyłem na rudzielca.
– Powiedział wam, o co chodzi?
– Właściwie nie musiał. Nie jesteśmy ślepi. Chłopaki plotkują w każdej wolnej chwili. – Zawahał się i dodał: – Delikatnie mówiąc.
– To znaczy? – Wyraźnie czekał na zachętę.
– Trochę… no, odstaję. Miałem studiować, tylko z forsą było krucho. Dla chłopaków nie jestem stuprocentowo swój. Wiem, na co narzekają, ale jeśli coś by miało z tego wyniknąć, to mogą mi nie powiedzieć.
– Wyniknąć?
– Gdyby coś się pani stało – zwrócił się bezpośrednio do Gabrieli – wystarczyłoby odesłać partyzantom zwłoki i byłoby po kłopocie. Taka panuje opinia. Na razie słyszałem najwyżej ciche narzekania, że czarnuchy tak źle celują, ale…
– Dla większości też jestem czarnuchem? – zapytała bez urazy. – To pan chciał powiedzieć? Uważają, że to nie ich sprawa?
– W kraju połowa z nich nie myślałaby w taki sposób. – On też zachował spokój. – Ale tutaj zobaczyli czarnych ludzi żyjących niewiele lepiej niż neandertalczycy. Brudnych, śmierdzących, półnagich. Całkiem obcych. To nie Eddie Murphy czy Whitney Houston. Tamci żyją w naszym świecie, a to tutaj… To po prostu nie nasz świat.
– Rozumiem.
– Zresztą to tylko pretekst. Gdyby pani miała blond warkocze i Piast na nazwisko, też nie chcieliby za panią ginąć. Tylko trudniej byłoby się z tego tłumaczyć. A tak…
– Myśli pan, że ktoś strzeli mi w plecy? – zapytała rzeczowo.
– Pewnie nie. Ale na pani miejscu nie zdejmowałbym tego – trącił butem kamizelkę. – Jeszcze trochę nas zostało. A w gromadzie zawsze się może znaleźć czarna owca.
*
Blask lampy naftowej nie sięgał tak wysoko i właściciela zatrzymujących się na przedpiersiu butów poznałem dopiero po głosie.
– Za chwilę pogrzeb. – Ciołkosz postarał się, by go usłyszano od razu we wszystkich trzech dołach szpitala. Być może pokrzykiwał z nawyku: od dłuższego czasu wąwóz trząsł się od łomotu wszystkich silników, jakie udało się uruchomić. Pojazdy przemieszczały się to tu, to tam, badając możliwości wyjazdu czy w ogóle poruszania się o własnych siłach. Przy okazji przyzwyczajano Somalijczyków do hałasu.
– Pogrzeb? – Próbowałem odpędzić wizję następnego trupa, wleczonego za nogi przez otępiałych z wyczerpania kolegów. – Trafili kogoś?
Z rowu łączącego wynurzyła się sylwetka Gabrieli. Przebywając w okopach szpitala nie traktowaliśmy zbyt dosłownie ustanowionej przez Filipiaka reguły trzech metrów, ale chyba wolała dmuchać na zimne.
– Nie, ale niedługo odjeżdżamy. Ksiądz kapelan zarządził uroczystość pożegnania z poległymi. Coś im jesteśmy winni.
– Uroczystość – powtórzyłem sceptycznie.
– Obecność obowiązkowa.
– Pewnie, ostatecznie to ciągle Wojsko Polskie… A co na to Filipiak? – Machnąłem ręką w stronę niewidocznych żołnierzy, ryjących saperkami w północnym stoku. – Chyba mu się spieszy.
– Ludzie i tak muszą odetchnąć. Odpoczną przy modlitwie.
Fakt. Cokolwiek Lesik planował, z pewnością było mniej męczące od przerzucania gliny krótką łopatką.
– Kozłowski dojdzie sam, ale Szewczykowi, o ile zechce iść, ktoś…
– Żadne „zechce” – przerwał mi. – To rozkaz.
– Proszę?
– Ja mu pomogę – uprzedziła go Gabriela. – I tak się wybierałam.
Nie widziałem twarzy Ciołkosza, wyczułem jednak, że jest niemile zaskoczony.
– Pani? – Odpowiedziała dyplomatycznym milczeniem. – Niby po co? – Nadal milczała, choć teraz z innych powodów. – Miałem na myśli doktora.
– Doktor jest słaby w modlitwach – poinformowałem go. – Poza tym mam robotę przy żywych. Ona zresztą też.
Читать дальше