– Dlaczego go okłamałeś? – zapytała kilkanaście kroków dalej. Nic w jej głosie nie wskazywało, że usłyszała i zrozumiała.
– Bo dotarło do mnie, że chodzi mu o radio. Szedł do zenitówki, bo było tam jedyne, przez które mógłby pogadać bez świadków. Kiedy poprzednim razem pojawił się śmigłowiec, też złapał radmora i odbiegł na bok. Ale miał pecha: trafił na pierwszy nadajnik, który się sam z siebie, uczciwie, popsuł. Pomyślałem, że w obu przypadkach próbował jakoś odkręcić atak. Ja też miałem radio i gdyby mnie zastrzelił… Ale nie zdecydował się. – Przerwałem na chwilę. – Wiesz, wierzę mu. Wierzę, że nikogo nie chciał… Dlatego tak kurewsko się czuję.
– Zasłużył sobie – rzuciła bez przekonania.
– Wiem. – Znów kilkanaście sekund, wypełnionych jedynie odgłosem kroków. – Ale od początku grałem Agnieszką. Pomyślałem, że jeśli coś dla niego znaczy, a uwierzy, że to koniec, to może… Rozumiesz? Postawiłem na to, co w nim dobre. I trafiłem. Aż za dobrze. Liczyłem, że pomoże nam coś zrobić z apache’em: odprawi ich, nastraszy, zmyli… A potem zaczął wiązać ten pocisk do sokoła i nie umiałem mu powiedzieć, że wcale nie musi, bo… Jezu, nigdy nie spojrzę jej w oczy. Chyba go naprawdę kocha. Trudno się nie zakochać w takim facecie.
– Nie patrz – powiedziała spokojnie. – I nic jej nie mów. Był śmiertelnie ranny, koniec, kropka.
– Dobrze.
– I przestań gadać. Naprawdę możemy się natknąć na patrol Sabaha.
Miała rację. Zamknąłem się i zacząłem sobie wmawiać, że połowa zmniejszonej racji morfiny to aż za dużo na takiego jak ja zdechlaka i że noga ani trochę nie boli.
*
Najpierw myślałem, że mówi do mnie. Chyba zasnąłem i chyba mi się śniła. Jej głos był cichy, łagodny, prosiła o coś. Potrwało trochę, nim zrozumiałem, że nie mnie, a Gniewka. Prawdę mówiąc, musiałem rąbnąć prawą piętą o ziemię, by oprzytomnieć.
Zassałem powietrze.
– Przepraszam – szepnęła. – Leż.
Znów mówiła do osła. I to jego szyję opasała ramionami, przygniatając do ziemi. Mnie nie musiała: po tym, jak coś zachrzęściło tuż pod prawym kolanem i końcówki złamanej kości szarpnęły nerwy, sam zwaliłem się na bok i ani mi było w głowie się podnosić.
Wstęga blasku przecięła mrok. Zza wzgórza wytoczył się samochód. Oprócz reflektorów miał parę światełek na dachu i tylko po tym rozpoznałem ciężarówkę. Odgłos silnika niewiele mówił – w Afryce nie wlepia się mandatów za brak tłumika – a odległość była zbyt duża. Właściwie Gabriela mogła darować sobie przewracanie osła: i tak by nas nie zauważyli. Ale leżała potem jeszcze długo, mimo iż wóz zniknął w mroku, a ja nie miałem do niej o to żalu. W końcu wstała.
– Boli? – W jej głosie nie było skruchy, ale troska już tak.
– Trochę. Wytrzymam.
– To już drugi. Słyszałam jeden pół godziny temu.
– Pół godziny? – powtórzyłem z niedowierzaniem.
Wyciągnęła rękę, poczułem na czole jej chłodne palce. Może nawet bardziej zimne niż chłodne.
– Masz gorączkę. Spałeś. – Nie cofała ręki. – Zimno ci?
Było mi zimno. Delikatnie mówiąc. Pustynne noce i zdrowego potrafią przyprawić o szczękanie zębami.
– Wytrzymam.
W końcu zabrała dłoń z mego czoła.
– Jak trafimy na trzeci… – przerwała na chwilę, patrząc, jak Gniewko dźwiga się na równe nogi, odsuwa o krok i spokojnie obwąchuje kępę suchej trawy. Uśmiechnęła się ze smutkiem. – Nie umiałabym go… Mam go od maleńkiego. Jest jak pies. Zabiłbyś własnego psa?
Dostałem po głowie którymś z wiader, przytroczonych z tyłu siodła. Pewnie na wypadek, gdybym nie zrozumiał, o czym mówi.
– Jak trafimy na trzeci? – powtórzyłem.
– Samochód – wyjaśniła niepotrzebnie. – Bo to i tak bez sensu. Co z tego, że spuszczę mu krew, skoro ciebie musiałabym zostawić. Więc pomyślałam, że moglibyśmy spróbować… no wiesz.
Księżyc zdążył wyjrzeć zza horyzontu i w zupełności wystarczyłyby mi oczy. Ale wolałem sięgnąć, pomacać. Pod ładownicą było jej biodro. Czułem je aż za dobrze. W torbie pozostał jeden magazynek.
– Pełny chociaż?
– Ten? Tak.
Czyli drugi, dołączony do karabinu, już nie. Miałem pistolet z zapasowym magazynkiem, ale decyzja przyszła mi łatwo.
– Zapomnij. Nocą trzeba dużo strzelać. Nie stać nas na walkę.
– A na marsz? – zapytała ponuro.
Wstałem. Znieczulenie działało jeszcze na tyle mocno, że póki używałem lewej nogi, nawet nie bardzo bolało. Wyciągnęła ręce, by pomóc mi przy wsiadaniu. Nie poruszyłem się.
– Jedź sama.
– Sama? – powtórzyła tępo.
– Nie dojdziesz, musisz jechać, jak długo się da. A nas obojga Gniewko nie poniesie. Muszę zostać. Podam ci pozycję i przyślesz po mnie…
– Co ty pierdolisz?! – przerwała mi brutalnie.
– Zresztą nie muszę tu… Z kijem dokuśtykam jakoś do Kasali.
– Co ty pierdolisz, idioto?! – Teraz już krzyczała. – Myślisz, że cię zostawię?!
– Nie bądź wulgarna – zdobyłem się na uśmiech.
– Mam cię zostawić, żebyś tu zdechł jak pies, a tobie się język nie podoba?! Robisz ze mnie ostatnią kurwę i razi cię wulgarność?!
– Gapa, pomyśl rozsądnie. We dwoje nie mamy…
– Sram na rozsądek! Słyszysz?! Sram!
– Uspokój się.
– Jestem spokojna! Włazisz na tego osła, czy mam ci spokojnie przypieprzyć w łeb i nieprzytomnego wsadzać?! – Zaczęła ściągać karabin z pleców. – Już raz sobie poradziłam, żaden problem!
Nie wierzyłem, by mnie uderzyła, ale jeszcze mniej wierzyłem w sens dyskutowania z nią w tej chwili. Oparłem się brzuchem o osła i uniosłem dłonie w geście kapitulacji.
– Dobrze już, dobrze. Potem pogadamy.
*
Nie pogadaliśmy. Zasnąłem. Może nie był to sen w pełnym tego słowa znaczeniu – ostatecznie nie spadłem z osła – jednak mimo czuwającego błędnika, świadomość zrobiła sobie wolne.
Śniła mi się woda. Ale i łóżko. Prawdziwe, takie z grubą kołdrą.
– Zęby ci dzwonią. – Gabriela mi się nie śniła: żaden sen nie przysporzy człowiekowi tyle bólu. Uważała wprawdzie, lecz sama uwaga to za mało przeciw grawitacji i własnej słabości. Nie wyszło jej, w trakcie zsadzania z osła zawadziłem prawym kolanem o coś twardego. Na ziemię zwaliłem się ze świeczkami w oczach i jękiem w gardle. – Kurczę, przepraszam… Przepraszam, Jacek. Aż tak boli? Przepraszam.
Posadziła mnie przy pniu jakiegoś drzewa, ściągnęła siodło. Tak myślałem: że o siodło chodzi. Dopiero kiedy zdjęła z grzbietu osła pasiastą derkę i zaczęła rozkładać ją na ziemi, zorientowałem się, w czym rzecz.
– Nie trzeba. Wytrzymam. Musimy…
– Mów za siebie – przerwała mi na poły gniewnie, na poły miękko.
Byłem zbyt słaby, by protestować od razu. Chciałem chociaż przez chwilę popatrzyć na formujące się posłanie, powyobrażać sobie, że leżę i że jest mi ciepło.
– Powinniśmy iść, póki ciemno – powiedziałem bez przekonania.
Zdjęła karabin, oparła o pień. Potem wyciągnęła rękę. Księżyc świecił na całego, więc widziałem, jaka jest szczupła i jak drży.
– Muszę odpocząć. Głowa… Trochę mi się kręci, wiesz. Jak poleżę z pół godziny… Odpoczniemy, dobrze?
Opadła na legowisko. Dopiero teraz dotarło do mnie, jak wolno mówi. Język nie nadążał za myślą, głos brzmiał bełkotliwie. Mój zresztą też. I to nie od teraz. Po prostu byłem zbyt zmęczony i obolały, by wcześniej zauważać takie drobiazgi.
Читать дальше