– Nie? – Odetchnął. – To skąd pan wie, że…?
– Wiem. I wiem, o co proszę. Ale to jedyna szansa. Potem panu wszystko wyjaśnię. Teraz nie ma na to czasu.
– Nawet do przodu nie mogę strzelać, a co dopiero…
– Mamy plan.
– Porucznik coś wymyślił? – zapytał z nadzieją.
– Nie. Olszan i ja. I to najbardziej gówniany plan, o jakim słyszałem. Tylko że innego nie będzie. Albo nam to wypali, albo po nas.
*
Nie wiem, jak długo to trwało. Pewnie kwadrans. Był jednak posłuszny, stosował się do moich poleceń i prawie nie próbował pomagać, więc kiedy dotarłem do lewego koła śmigłowca, odczytanie czegokolwiek z fosforyzującej tarczy zegarka przekraczało zdecydowanie moje możliwości. Balansowałem na granicy zawału i nie bardzo widziałem sam zegarek. Całą trasę pokonałem na brzuchu, ciągnąc linkę z zamocowaną na końcu siatką. Za wiele jej nie zostało po tym, jak rakieta trafiła w T-72 i zdarła maskowanie, ale na sanie dla Olszana wystarczyło. Nikt nie strzelał, a jeśli dobrze oceniłem kąty, to nie tylko my dwaj, ale i cały sokół znajdował się w martwym polu. Stawka była jednak zbyt wielka, bym odważył się ryzykować.
Gdzieś z prawej stuknął krótką serią kaem Grochulskiego. Olszan wyciągnął zza paska długi na przeszło metr, ale smukły nabój do armaty kalibru 73. Rolkę zabranego ze stajni sznurka miał w kieszeni, razem z granatem-zapalnikiem. Ale tylko sznurek wyciągnął.
Nie zwróciłem na to uwagi. Dość długo nie docierało do mnie, co robi. Mój karabin został u dziewczyn, poza tym jednak przywlokłem tu wszystko: hełm, kamizelkę, siebie i Olszana. Ledwie żyłem.
Ocucił mnie błysk ostrza. Odczołgał się w stronę nosa maszyny i nawet otworzył drzwi kabiny pilotów, potem jednak, nie wiadomo kiedy, wylądował pod brzuchem sokoła. Dokładniej: obok przedniego koła.
– Co? – zapytałem tępo. Mdliło mnie; gdybym miał czym, puściłbym potężnego pawia.
– Nic – mruknął Olszan. Odciął nadwyżkę sznurka, złożył scyzoryk i rakiem wyczołgał się spod śmigłowca. – Dobra. Dawaj kamizelkę.
To się mieściło w planie. Przywiązany do goleni przedniego koła nabój armatni – już nie.
– Co chcesz…? – Nie dokończyłem. Metrowej długości żądło uniesione było ku górze, zapalnik niemal dotykał spodu kadłuba, ale właśnie dlatego wyzbyłem się błyskawicznie resztek wątpliwości. Szybki start wymaga ostrego przechyłu w przód. – Oszalałeś?!
Uśmiechnął się słabo. Dzięki płonącej sadzawce widziałem go aż za dobrze. Ja – i one. Dzieliło nas trochę ponad sto metrów, skrywał je mrok, ale niemal fizycznie czułem na sobie nacisk ich spojrzeń.
– Naprawdę myślałeś, że to na petardę? Nie zalewaj.
Miał rację. Mówił o symulowaniu wystrzału z czołgowej armaty, o rozbłysku, który do reszty rozwieje wątpliwości przyczajonego za wzgórzem, wpatrzonego w łunę Tomczaka – ale byłem oficerem, nie roztrzęsioną kobietą, i nie powinienem dać się na to nabrać. Zwłaszcza że prosił Wołynowa o przeciwpancerną odmianę pocisku.
– Nie dolecisz. – Skakałem spojrzeniem między nim a czarną plamą zabudowań na wschodzie. Bałem się widoku zgarbionej ludzkiej sylwetki, biegnącej w naszą stronę. Agnieszka była do tego zdolna.
– Dolecę. Tylko daj tę zbroję. Z automatów pewnie zdążą wygarnąć.
– Całkiem ci odjebało. – Usta mówiły jedno, a mięśnie robiły drugie. Zanim się zorientowałem, moja kamizelka kuloodporna wylądowała na ziemi. – To samobójstwo.
– Wiem, gdzie stoją. Z tymi silnikami to nie taki znów dobry pomysł. Rozpieprzę transporter i będą mogli naskoczyć Drabowiczowi.
– Nie dolecisz. – Przesunąłem się na kolanach bliżej niego, zacząłem pomagać. Nie bardzo sobie radził z zakładaniem kamizelki.
– Ale mam szansę. A ta wyrzutnia was wykończy.
Zerknąłem za siebie. Nikt nie nadbiegał. Może zwyciężył rozsądek. Może Gabriela. A może nie było czego zwyciężać. Kiedy odchodziliśmy, Agnieszka po prostu siedziała pod ścianą i chyba nawet nie patrzyła w naszą stronę. Zbliżała się do czterdziestki, miała syna, sławę, pewnie setki znajomych i dziesiątki okazji. Był miłym, barwnym epizodem, nie zapomni go do końca życia, może nawet urodzi mu dziecko – lecz to jeszcze nie powód, by biegać po polu bitwy.
Zwłaszcza że powiedziałem…
– Jeszcze żyjesz. – Byłem lekarzem, ale byłem też żołnierzem i facetem, więc przepychanie tych słów przez gardło nie przyszło mi łatwo. – I jeszcze możesz przeżyć. To nie…
Nie wiem, czy zdążył mi przerwać. Może. A może sam utknąłem na ten ułamek sekundy, który przesądził o wszystkim.
– Dawaj hełm. I uratuj je. To najważniejsze: dziewczyny.
Zdarł mi z głowy kompozytową skorupę, zaskakująco zręcznie wdrapał się do kabiny. Nie zadał sobie trudu zasuwania drzwi. Widziałem, jak manipuluje przy przełącznikach, jak rozkwitają ekrany wielofunkcyjnych monitorów i choinki kontrolek. Pierwszy silnik odpalił niemal od razu, druga turbina trochę kaprysiła, ale też zaskoczyła. Zanim oswoiłem się z myślą, że jeszcze raz udało mu się wyprowadzić wszystkich w pole, nad moją głową poruszyła się łopata wirnika.
Grochulski znów do kogoś strzelił. Tę pierwszą serię zdążyłem usłyszeć. Następnych, o ile były, już nie. Podobnie jak nie słyszałem ani jednego słowa Olszana. Nawet początek dłuższej kwestii wyczytałem jedynie z ruchu warg – na chwilę oderwał wzrok od przyrządów, posyłając ostatnie spojrzenie w miejsce, z którego przyszliśmy.
– Jesteś? No to rura, chłopie! Zaraz…
Więcej nie zrozumiałem. Głównie dlatego, że nie potrafiłem dłużej spoglądać w jego twarz.
Czekałem, klęcząc u progu kabiny ze zwieszoną jak pokutnik głową. Długo. Raczej minuty niż sekundy. Kiedy byliśmy w połowie drogi, Olszan połączył się z Tomczakiem i kazał mu uruchomić silniki, ale ostrożny przelot na pozycję wyjściową musiał potrwać.
Przez ten czas nikt chyba do nas nie strzelał.
Wpatrywałem się w czołg. Sprawiał wrażenie bezużytecznego białego wraku. Żadnego ruchu, żadnych błysków z karabinowej lufy. Przyszło mi na myśl, że tak już pozostanie. Że Drabowicz, sam bądź po konsultacji z Filipiakiem, podjął najbardziej racjonalną z decyzji i cofnął mi kredyt zaufania.
Może miał rację?
Oddając radio, straciłem wszelką kontrolę nad tym, co robi Olszan. Na dobrą sprawę mógł zmienić plan, naprowadzić apache’a od wschodu i odlecieć, śmiejąc się w duchu z bezkarnie rozstrzeliwanych frajerów. Niby czemu nie? Rana o niczym nie przesądzała. Jeśli nie uwierzył, że jest śmiertelna, jeśli starczyło mu zimnej krwi na grę do końca…
Cholera. To miało sens. Dużo więcej sensu niż ta zabawa w kamikadze. Jeśli sokół nie rozpadnie się w locie, za pół godziny może być w Werder. Mieli tam garnizon, więc może i chirurga.
Cholera.
Dotknąłem kabury. Myśli, coraz bardzie paranoiczne, latały mi po głowie, rezonowały z narastającym hukiem wirnika. Jeszcze mogę zdążyć. Nawet bez strzelania. Poderwać się, wywlec go z kabiny, zedrzeć słuchawki. Rozmawiał, ale sądząc po geście uniesionej na chwilę dłoni, na razie z Drabowiczem. Musiał zgrać w czasie obrót wieży z wejściem apache’a w przełęcz. Może miałem jeszcze czas. Zostawił Filipiaka i poszedł szukać radiostacji, z której mógłby swobodnie pogadać z kumplem. Do tej pory nie miał okazji. Musiał ściągnąć Tomczaka w pobliże wioski, ale dopóki słuchaliśmy, chcąc nie chcąc, pakował go w zasadzkę. Gdyby nie zdążył tego odkręcić, cała intryga mogła wyjść nam na dobre. O ile to była intryga.
Читать дальше