Cholera. Naprawdę nie wiedziałem.
Dziewięćdziesiąt godzin temu bym wiedział. Nie poświęca się życia dla obcej baby tylko dlatego, że jest ładna, miła i dobra w łóżku. Koniec, kropka. Jesteśmy dorośli, a świat jest pełen tego towaru. Męczyć się, dokonywać wyrzeczeń, nawet ryzykować – owszem. Ale umierać?
Teraz niczego już nie byłem pewien.
Wcale nie rozjaśniło mi się w głowie, kiedy Olszan zerwał słuchawki i rzucił mi razem z radiostacją. Właśnie tak rozegrałby to wytrawny spec od ciosów w plecy. Odlecieć, nie budząc podejrzeń. Samobójcy niepotrzebny nadajnik. Dobrze planującemu zabójcy też nie. Już uruchomił machinę zniszczenia: lufa czołgowej armaty właśnie drgnęła, zaczęła rosnąć w miarę obracania się ku zachodowi.
Sokół dygotał. Jedna łopata urwana, druga uszkodzona. Środek ciężkości wirnika nie pokrywał się z osią głowicy; potężne mimośrodowe obciążenie oddziaływało na elementy, których nie projektowano na podobne okoliczności. Wstałem, zacząłem się cofać. Unoszący się ogon był wygodnym pretekstem. Mogłem uciec od decyzji, skryć się za tarczą instynktu samozachowawczego. Jeśli śmigłowiec rozsypie się przy starcie, dla kogoś, kto przebywa w pobliżu, nie będzie miało znaczenia, czy pilotował go nawrócony grzesznik, czy skończony drań.
Do końca nie byłem pewien. Musiał ruszyć na południe, bo tak go Morawski posadził: ogonem do wioski. Mógł równie dobrze zawrócić po nabraniu rozpędu i wysokości, jak i pomknąć prosto w kierunku Werder.
Wdzierający się do oczu pył niemal mnie oślepił. Przegapiłem błysk na przedłużeniu armatniej lufy, a eksplodujący pocisk pewnie pomyliłbym z odblaskiem któregoś z pożarów, gdyby przez łomot śmigłowca nie przebił się podwójny huk. No i gdybym nie patrzył we właściwą stronę.
Błysnęło na zachodzie.
Wyobrażałem sobie tę scenę co najmniej ze sto razy, więc natychmiast zrozumiałem, że przegraliśmy. Drabowicz chybił. Dobrze trafiony, rozrywany wybuchem zbiorników śmigłowiec wygląda inaczej.
I faktycznie. Zamiast rozpaść się na setki ognistych kawałków, Apache zaczął strzelać. Pewnie i to bym przegapił. Gdyby nie fakt, że jeden z pierwszych pocisków rozerwał mi się niemal pod nogami.
Pociski do trzydziestomilimetrowych armat ważą jakieś ćwierć kilograma. Tyle co pół granatu. Ale te były kumulacyjne, przeznaczone do dziurawienia blach, miały duży ładunek i lekką skorupę, więc rąbnęło jak cały granat i dosłownie wyleciałem w powietrze.
Najpierw wcale nie bolało. Może uszy. Ale na pewno nie noga. Zawyłem dopiero, gdy wpychała mnie na ośli grzbiet. Wcześniej chyba musiałem zostać postawiony w pionie – to dlatego.
Niewiele słyszałem. Własnego krzyku prawie wcale: tylko dygot w krtani podpowiedział mi, że zdrowo sobie wrzasnąłem. W głowie huczało. Z oczu ciekło raczej błoto niż łzy. Nie wiedziałem, co się dzieje dookoła, i prawdę mówiąc ani trochę mnie to nie obchodziło.
Ból wywołał mdłości. Próbowałem zwymiotować, ale nie wychodziło, bo przewiesiła mnie jak worek przez kark Gniewka, a galopujący w dzikim tempie osioł wytrząsł ze mnie cały zapas powietrza. Chyba nie da się rzygać bez powietrza? Byłem lekarzem, powinienem to wiedzieć.
Prawie sobie przypomniałem, ale na drodze wyrosła nam jakaś lepianka czy inna palma, przywaliłem w nią akurat tą prawą nogą i film urwał mi się ostatecznie.
*
Coś poruszało się pode mną. Rytmicznie, bez pośpiechu, ale na tyle mocno, że powinienem zwalić się na pysk we wszechobecny mrok. Nie padałem jednak. Trochę potrwało, nim skojarzyłem ten cud z odrętwiałymi ramionami. Ktoś owinął mi wokół pach kawałki liny i uwiązał końce do wepchniętego pod udo i siodło drąga. Zostałem zakotwiony jak maszt, tyle że nie w ziemi, a na zwierzęcym grzbiecie.
No tak. Gniewko. Zaczynałem sobie przypominać.
– Jacek?
Przedtem musiałem kiwać się w siodle ze zwieszoną bezwładnie głową. Podniosłem ją, więc się zorientowała.
– Gdzie…? Co tu tak ciemno?
Właściwie wcale nie było aż tak ciemno. Po prostu resztki kurzu pod powiekami. Od razu zorientowałem się, że Gabriela nie ma już na sobie kamizelki i hełmu. Kiedy przetarłem oczy mniej zdrętwiałą z rąk, ujrzałem całkiem wyraźnie i ją, i jej dłoń, zaciśniętą na uchu mego wierzchowca. No tak: uzda posłużyła za linkę odciągową. Przynajmniej tę z lewej. Po prawej utrzymywała mnie w pionie jakaś sztukowana taśma szerokości bandaża. Bandaż też był: przebijał się bielą spod rozprutej od uda w dół prawej nogawki spodni. Pomacałem ostrożnie potężne zgrubienie, ale za wiele nie wyczułem.
– Boli? – Puściła osła, wyciągnęła dłoń w moją stronę. Zdołała ją zatrzymać, ale nad głosem nie zapanowała już tak dobrze. Był w nim strach, głęboka troska i trochę radości. – Dobrze się czujesz?
Musiałem się zastanowić. Bo czułem się… dziwnie.
– Morfina? – Kiwnęła głową. – Dużo mi dałaś?
– Połowę. Potem będzie gorzej.
Rozejrzałem się. Boki, potem tył. Nic, doskonała czerń. Tylko gwiazdy na niebie. Księżyca nie było. Albo jeszcze, albo już.
– Co się dzieje? – Zacząłem uwalniać ramię z pierwszej pętli.
– Zabrałam cię stamtąd – powiedziała cicho i wyzywająco zarazem.
– Co? Jak to: „Zabrałam”?
– Zwyczajnie. – Cofnęła się lekko, jak ktoś oczekujący ataku.
– Z Kasali? Odbiło ci?!
– Jesteś ranny. – Obróciłem się w siodle, próbowałem dopatrzyć się paseczka łuny na horyzoncie. Albo chociaż samego horyzontu. – Nie bój się. Powiedziałam Filipiakowi.
– Jasna cholera, nawet nie widać… Ty idiotko, to całe kilometry! Wiesz, ile czasu zmarnowałaś?!
– Ja?
– Sam nie dojdę. Musisz mnie odwieźć, potem tu wrócić…
– Nic nie muszę – mruknęła. Gniewko machnął uwolnionym uchem. Chyba z aprobatą. Wyczuł pokrewną duszę. Już wtedy zrozumiałem, co się stało, a przede wszystkim – że się nie odstanie. Ale musiałem spróbować.
– Gapa, jestem lekarzem – powiedziałem łagodnie, niemal przepraszająco. – Wojskowym w dodatku. Nie mogę tak po prostu…
– Nie mają ciężko rannych. Pytałam. Obejdą się bez lekarza.
– Tam trwa bitwa. W każdej chwili…
– Pomogłeś Olszanowi?! – podniosła głos. – W ogóle któremuś pomogłeś?! Jednemu chociaż?! Jako lekarz?! – Za dobrze trafiła, bym potrafił odpowiedzieć. – Gówno! Opatrunek, morfina, parę dobrych słów! Tyle im możesz dać! Każdy inny zrobi to samo!
Nie miała racji. Naga, nie poparta zapasem leków wiedza też czasem ratuje życie. Ale nie próbowałem się sprzeczać. Miała prawo mówić to, co mówiła: w moim przypadku ta zasada akurat nie zadziałała. Ci, którzy przeżyli, przeżyliby i bez mojej pomocy, a rannych, których być może ocaliłem przed śmiercią, wredna starucha z kosą dopadła po raz drugi. Może któryś z mych pacjentów będzie zdrowszy niż w przypadku, gdyby trafił w ręce kolegi z drużyny. Może Filipiak poruszy kiedyś nogą, a przynajmniej kołami wózka dlatego, że zajmował się nim lekarz, nie amator. Może. Ale to gdybanie. Fakty stały murem za Gabrielą.
– To dezercja – spróbowałem inaczej. – Zrobiłaś ze mnie dezertera.
– Filipiak się zgodził. Powiedziałam mu.
– Powiedziałaś? – Po raz drugi użyła tego słowa. – Zaraz… Przed czy po? – Nie zareagowała w żaden widoczny sposób. – Jezu… Przez radio, tak? Jak już byliśmy daleko?
Zabrała mi linkę, założyła osłowi na szyję. Gniewko ruszył bez wahania. Odczekałem chwilę. Potem szarpnąłem lekko za grzywę.
Читать дальше