– Zrobimy to wkrótce i bez pomocy. Może najpierw urządzimy ćwiczenia, więc nie wyjeżdżajcie na przepustki.
Mówił spokojnie, więc też wziąłem się w garść.
– A świadkowie? Sprzęt?
Tym razem przetrzymał mnie dłużej. Na szczęście miałem obok poczerwieniałego z przejęcia Sławka, mogłem udać, że sprawdzam reakcję chłopaka.
– Wiem, że ryzyko trochę wzrasta. Ale poradzimy sobie. W najgorszym razie… – znów zrobił przerwę. – Cóż, to wojna. Zdarzają się wypadki. Jeśli wszyscy zrobią wszystko jak należy, nikt nie ucierpi. Jeśli nie, to któremuś z wartowników może się coś przytrafić.
– A nam? – zapytał cicho Sławek.
– Więcej ryzykujecie, służąc tu w zgodzie z regulaminem. – Mój sceptyczny wyraz twarzy nie umknął uwadze Chudzyńskiego. – Dokładnie. Gdyby doszło do śledztwa, zabiorą was stąd.
Miło nie będzie, ale za to tam nie strzelają. Może nawet odeślą was do kraju.
– I posadzą – dorzuciłem.
– Wątpię. Nawet gdyby coś podejrzewali, góra będzie tuszować wpadkę. Dochodzenie – proszę. Ale prewencyjne zatrzymania… To by był kij w dziennikarskie mrowisko. Nie pójdą na to. O ile w ogóle coś komuś zacznie śmierdzieć.
– Kiedy?
– Wkrótce. Przyjmijmy, że macie być gotowi od zaraz.
Cóż, to upraszczało pewne sprawy.
– Jeśli od teraz – rzuciłem mu nieco wyzywające, choć i proszące spojrzenie – to niech pan wywiezie Sosnowską.
– Ja? – udał zdziwienie. – Bez przesady, nie powiedziałem, że to już dziś.
– Nic pan nie powiedział – przypomniałem gorzko. – Mamy być gotowi? Proszę. Ale bądźmy konsekwentni. Już to już. A pan jest jedynym, o którym wiem na pewno, że stąd dziś wyjeżdża. Cholera wie, co będzie później.
Przyglądał mi się z wieloznacznym uśmieszkiem.
– Tak wam źle pod jednym dachem? – zapytał.
– Mam robotę. Sam pan powiedział: most ma być gotowy.
– Prawie jest. Widziałem.
– I prawie wytrzyma. Prawie nic z niego nie spadnie i prawie nam się uda. – Odczekałem chwilę. – Pozostało parę ważnych spawów do założenia. Niech pan pomyśli, jak to będzie wyglądało: do faceta przyjeżdża dziewczyna z kraju, jest weekend, a on wybiera spawarkę.
– Widać, że nie był pan żonaty.
– Bardzo śmieszne. Tyle że ona nie jest moją żoną.
– A będzie? – zapytał od niechcenia. Nie odpowiedziałem. Powinienem, ale chodziło o Kaśkę – i nie mogłem.
– Teraz nie jest – wsparł mnie nieoczekiwanie Sławek. – Może faktycznie lepiej ją wywieźć. Jeden świadek mniej.
– Nie mogę – mruknął Chudzyński. – Objeżdżam placówki; dziwnie by to wyglądało. Ale nie w tym rzecz. Włożyła wiele wysiłku, by tu dotrzeć. Bez urazy, ale… wskakiwanie komuś do łóżka to też wysiłek dla takich kobiet. Nie jest z tych łatwych, szybkich i głupich. Ale właśnie takie bywają urażone, jeśli je odprawić z kwitkiem po pierwszej nocy.
– Widzę – wycedziłem – że ma pan świetne rozeznanie.
– Do poinformowanych świat należy – uśmiechnął się. – Nie wiem, co jest między wami i co pan planuje, ale myślę, że powinna zostać. Ten argument ze spawarką jest dobry. Tyle że można go odwrócić: weekend, zjawia się dziewczyna, a pan ją wygania i idzie harować. Jeśli nawet nie prokurator, to ona zacznie sobie zadawać pytania. Upokorzona kobieta zawsze je sobie zadaje.
Otworzyłem usta. Tylko po to, by zamknąć.
– Więc ustaliliśmy – trafnie odczytał moją minę. – Pani redaktor zostaje. Wy też.
*
– Nie zmieniłeś zdania?
Sławek skręcił między baraki, gdzie mniej dmuchało, zatrzymał się i podał mi wyciągniętą z kieszeni kartkę.
– Dostałem list. Sam zobacz.
Przeczytałem. Nie było tego wiele.
– O kurwa…
Wyjął mi papier z dłoni, złożył, schował.
– Mały wybór, nie? – mruknął.
Nie potrafiłem się zdobyć na szczerą odpowiedź. Byłoby to równoznaczne z podjęciem ostatecznej decyzji, a ja wciąż łudziłem się, że wszystko rozejdzie się samo po kościach.
– Naprawdę nie macie nikogo, kto mógłby pomóc?
Pokręcił głową. Postałem chwilę jak żałobnik nad grobem, po czym odszedłem bez słowa.
Zaraz potem natknąłem się na szeregowego Pająka ze swojej tak zwanej drużyny.
– O, właśnie szukam… – Był w berecie, ale nie próbował salutować. – Mam powiedzieć, że będziemy wyjeżdżać. Znaczy na przepustkę. Autobus już jedzie.
Minąłem go i powlokłem się do baraku numer 2. W ostatniej chwili stchórzyłem i skręciłem ku ubikacjom. Głupio, bo właśnie zza tamtego rogu wyłoniła się Kaśka. Szła spacerowym krokiem, rozmawiając z Hofmanem. Na mój widok zatrzymali się, oboje lekko zakłopotani. Hofman wymruczał coś i odmaszerował ku centralnym rejonom bazy.
– Spacer? – zapytałem, by jakoś zacząć.
– Praca. Przyjechałam tu rozmawiać z ludźmi.
Patrzyła na mnie zezem i trochę spode łba. Raczej dlatego, że wiało i pył docierał już na wysokość oczu. Mimo to nie mogłem się wyzbyć myśli, że nie jestem mile widziany.
– Tutaj? Przy kiblach? – rozejrzałem się sceptycznie.
– Zaglądałam do stołówki – wzruszyła ramionami. – Ale była zajęta. – Uniosłem brwi, więc wyjaśniła: – Górska.
– Aha. Rozumiem.
– Ja nie do końca. – Stanęliśmy bokiem do wiatru. Nadal spoglądała z ukosa, za to przestała się krzywić. Ale nie to natchnęło mnie odwagą. Po prostu kończył mi się czas.
– Możemy pogadać? – Zawahała się, jednak kiwnęła głową. Wiatr dmuchał od delty Murgabu, ująłem ją więc za łokieć, obróciłem twarzą ku wschodowi i wolno ruszyłem w stronę kanału. Idąc, nie dotykaliśmy się już. – Chcę, żebyś wyjechała. – Patrzenia w jej stronę też unikałem. – Niedługo będzie autobus. Opancerzony, więc…
– Nie boję się – mruknęła jakby z urazą.
Szliśmy powoli. Dół jej sukienki wyprzedzał nogi o pół metra, chwilami łopocąc na wietrze.
– Muszę o coś zapytać. Tylko się nie obraź, dobrze?
– W każdym razie spróbuję.
Cóż, dobre i to.
– Powiesz komuś?
Przeszła kilka kroków, nim zrozumiała. Nie zatrzymała się, ale lekko nią zakolebało.
– Masz mnie za kapusia? – zapytała z niedowierzaniem.
– Miałaś się nie obrażać – przypomniałem.
– Nie obrażam się – rzuciła ze złością. Przeszliśmy w milczeniu kilkanaście metrów. – Myślałam, że trochę sobie ufamy. Nie mówię, że od razu… Ale troszkę tak.
– Ufam ci – powiedziałem. – Właśnie dlatego pytam.
– No to mamy inne definicje zaufania – sapnęła. – Mówisz, że chcesz okraść wojsko i opchnąć broń wrogowi. W czasie wojny. Wiesz, co grozi za taki numer?
– Do dożywocia włącznie. – Zachowałem spokój. – Myślę, że to się da podciągnąć pod zdradę.
– Podciągnąć?! Człowieku, tu niczego nie trzeba…
– Nie chcę się usprawiedliwiać, ale to tylko handel bronią. Państwa sprzedają broń, firmy sprzedają broń, każdy sprzedaje co popadnie. Na tym polega wolny rynek.
W końcu stanęła. Twarz miała aż czerwoną ze złości.
– Ty się chyba nie słyszysz!
– Nie kłóćmy się. Powiedz po prostu, co zrobisz.
– Co?! A co twoim zdaniem powinnam?! Ty kretynie, właśnie mi oznajmiłeś, że jesteś jakimś cholernym zdrajcą!
– Właśnie? – uśmiechnąłem się smętnie. – Kasia, to było pół godziny temu.
– No to widocznie refleks mam do dupy – warknęła.
– Powinnaś siedzieć w pokoju i gryźć się tym. A ty pracujesz. – Rzuciła mi mroczne spojrzenie. – Przepraszam, nie podśmiewam się z ciebie. Zastanawiam się tylko, czy tobie też się to nie przytrafiło.
Читать дальше