– Nie on jeden – pokiwał głową Chudzyński. – To na razie nic oficjalnego, ale w delcie atmosfera jest jak w Rosji przed rewolucją. Kadra chodzi wściekła, a żołnierze samopas. Jeżeli zostaniecie tu nagle oblężeni, radzę liczyć na siebie.
Był bardziej szarmancki od Bruszczaka, wobec czego podniósł się, gdy Kaśka podeszła do stołu.
– Grozi nam oblężenie? – zapytała z uśmiechem.
– Ależ skąd – odpowiedział błyskiem zębów. – Zacząłem od „jeżeli”. Przepraszam, jeśli wystraszyłem. – Wyciągnął rękę. – Pani pozwoli: kapitan lekarz Mariusz Chudzyński.
– Nowic… Sosnowska – poprawiła się. – Tak jakby redaktor.
Pomyślałem, że nie wygląda na warszawską dziennikarkę. Włożyła znoszone brązowe sandały na płaskim obcasie oraz białą sukienkę w drobne niebieskie wzorki. Sukienka miała obszerny dół i skąpe ramiączka, bez przeróbek mogące zastąpić sznurowadła. Odsłaniała ramiona i sporo pleców, było jednak w jej kroju coś, co budziło więcej skojarzeń z porządną panienką ze skromnego domu niż przebojową łowczynią sensacji. Z drugiej strony: panie piszące dla innych pań to osobny gatunek dziennikarza. Może tak właśnie noszono się w tej branży, rozpisując równocześnie o orgazmach, kłopotach ze wzwodem partnera i wyższości wakacji na Bermudach nad żeglugą po Karaibach. Nie wiedziałem.
Usiadła. Kucharz przyniósł śniadanie, a ja je zjadłem, ale gdyby mnie zapytali o skład, potrafiłbym powiedzieć co najwyżej, że nie jadłem łyżką. Słuchałem jednym uchem rozmowy Kaśki z doktorem, myślami jednak byłem gdzie indziej.
*
– Jak praca? – zapytał Chudzyński, wychodząc ze swojej kabiny. Ja progu swojej nie przekroczyłem. Wyprawa do ubikacji stanowiła wyłącznie pretekst, by wyrwać się z towarzystwa składnicowych VIP-ów.
– Która? – rzuciłem mu ponure spojrzenie. Podświadomie pragnąłem chyba, by się zniechęcił i machnął na mnie ręką. Podświadomość bywa niekiedy przeraźliwie bezmyślna. Na szczęście doktor swoją trzymał na krótkiej smyczy.
– Ta konkretna, metalowa – wyszczerzył zęby.
– Rozbabrana – odpowiedziałem po chwili.
– Ale jest pan blisko? – zasugerował. Pokiwałem głową w mocno dwuznaczny sposób.
Rozsądny przedsiębiorca nie czekałby dłużej i postawiłby na mnie krzyżyk. On jedynie przybrał poważniejszy wyraz twarzy. – Proszę to skończyć.
– W końcu skończę – mruknąłem ponuro.
– Dzisiaj – dodał z lekkim naciskiem.
– Dzisiaj? – Czułem, jak sztywnieje mi twarz. – Dlaczego tak nagle? Chyba nie chcecie…?
To nie będzie jutro?
– A gdyby? – zainteresował się. Na zaniepokojonego jednak nie wyglądał, co z kolei mnie nieco uspokoiło. Nie był idiotą, zdawał sobie sprawę z zagrożenia. Tacy ludzie reagują żywiej na sygnały ostrzegawcze nadchodzące w ostatniej chwili, gdy kości grzechocą już w kubku.
Pomyślałem, że właśnie udzielił mi odpowiedzi.
Ale miałem też za sobą tę noc. Nie potrafiłem zadowolić się nagą dedukcją.
– Nierealne – stwierdziłem z najgłębszym przekonaniem, jakie potrafiłem wtłoczyć w struny głosowe. – Ta wczorajsza strzelanina… Za dużo ludzi przebywa w składnicy. A ma być pusto. Każdy dodatkowy człowiek to dodatkowe ryzyko.
– Brawo – rzucił lekko ironicznie. – Wnioskowanie bez zarzutu. Ale tak szczerze… Tylko w tym problem?
– Tylko? – parsknąłem. – Mówi pan, jakby chodziło o skok na budkę z lodami!
– To nie lody – powiedział z naciskiem. – To milion dolarów. W najgorszym razie.
Widział pan taką forsę?
– Nie. I nie zobaczę.
W jasnoniebieskich, jakby rozwodnionych oczach pojawiło się coś zbliżonego do obawy.
Nie lęku – najwyżej obawy.
– Chyba nie chce pan powiedzieć, że rezygnuje? – Niedowierzania było w jego głosie znacznie więcej niż pogróżki. Co nie znaczy, że miałem prawo czuć się bezpieczny. – Z miliona zielonych?!
– Chodziło mi o to, że to forsa do podziału – spuściłem z tonu. Balem się, że przesadzę i po prostu odejdzie, nim poruszę kwestię pierwszorzędną. – Przecież nie robimy tego we dwóch.
A to już trochę mniejsze pieniądze, prawda? Nie warto wariować i pchać się bez oglądania na szanse.
– Mniejsze pieniądze?! – Jakoś go nie uspokoiłem. – Milion dolców?! Na siedmior…?!
Urwał zbyt gwałtownie, bym mógł to przegapić. Ale chyba udało mi się przynajmniej zasiać ziarno wątpliwości w jego umyśle. Sam siebie zaskoczyłem refleksem.
– Nie rozumie pan?! – Początek mego wzburzonego okrzyku niemal nałożył się na jego końcówkę. – To wariactwo, nikt nigdy czegoś takiego nie robił! Jak coś skopiemy…
– Ciszej – syknął. – Zawsze jest ten pierwszy raz. A zresztą… pierwszym łatwiej. Gdybym w osiemdziesiątym dziewiątym miał tyle lat co teraz… Byle jełop mógł dojść do majątku. Premia dziewiczego terenu. Idziesz przodem, nie masz konkurencji, tubylcy nie potrafią jeszcze z tobą walczyć. Pizarro, Cortez… Albo ben Laden. Myśli pan, że tacy genialni byli? Nie. Po prostu pierwsi.
– Nie znamy planów – powiedziałem grobowym głosem. – Jest sto rzeczy do spieprzenia, a my nawet…
– Niech pan skończy z tą liczbą mnogą – rzucił ze złością, szarpiąc się z jakimś opornym guzikiem rozporka. – Wyraźnie mówiłem temu gówniarzowi: żadnych rozmów o akcji.
– Nie było rozmów – zapewniłem odruchowo. – Zresztą… przecież nie o to chodzi.
Mieliśmy nie próbować szukać innych. To pan miał na myśli.
– Moje myśli to moja sprawa. Jeśli cokolwiek ma z tego wyjść, musimy działać jak wojsko. Jeden dowódca, zero dyskusji nad rozkazami. Dzielimy się po równo, ale na tym koniec demokracji. Jeśli nie dociera to do pana, to wolę usłyszeć o tym teraz. Co, rezygnuje pan?
– Nie omawialiśmy kwestii wycofania się – powiedziałem beznamiętnie. – Nie mówię, że w to nie wchodzę. Zwłaszcza że dach jest prawie gotowy. Ale wolałbym wiedzieć…
Nie dokończyłem, choć czekał. W końcu skinął głową.
– Są dwie opcje. Może pan zrobić to z nami i zostać zamożnym człowiekiem. Albo skończyć jako bezrobotny. Wiem – uśmiechnął się – że zakosztował pan tych słodkości. Więc daruję sobie wyjaśnianie, jak to jest, kiedy człowiek staje się gównem. A taki jest u nas status bezrobotnego. Nikt tego nie mówi wprost, ale… No i bezrobotni nie mają pięknych kobiet.
Nie zmarnował czasu przeznaczonego na śniadanie.
– Pięknych kobiet? – Udałem, że nie rozumiem. Nie liczyłem na to, że uwierzy. Chodziło o zamanifestowanie zdrowego stosunku do Kaśki. Słabsze miejsce, owszem. Ale nie rana. Nie wystarczy zagrozić szturchnięciem, by wymusić posłuszeństwo. Rozważałem też obstawianie tezy „dupa jak dupa, mam ją gdzieś”, ale sprawy zaszły za daleko i nie miałem odwagi podjąć aż takiego ryzyka.
– No, może przesadziłem – uśmiechnął się. – Ale to chyba dobrze, prawda? Te doskonałe są zwykle nie do zdobycia, a nawet jeśli, to nie do utrzymania. A ona wygląda i na dostępną, i na wartą fatygi. Optymalny zestaw.
Cholera, z ust mi to wyjął. Tak naprawdę to mi się właśnie w Kaśce podobało: że lokowała się w spadkowych rejonach pierwszej ligi. Albo i ciut niżej.
– Mówi pan o redaktor Sosnowskiej?
– Obaj mówimy – wzruszył ramionami. – Od początku. Jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to jej obecność panu przeszkadza. Nie ci wszyscy zablokowani przepustkowicze.
Nie było sensu się wypierać. Musiałbym zamknąć dyskusję na tym etapie. A nie mogłem.
Читать дальше