– Nie jest moją żoną – też wzruszyłem ramionami. – Ale owszem: trochę mi na niej zależy.
– Trochę? – zapytał od niechcenia.
– Trochę – powtórzyłem twardo. – Lubię ją, jest niebrzydka i nie zadziera nosa. Ale czy coś z tego będzie…? Mąż, dziecko… Chcę mieć gwarancję, że nic jej się nie stanie. Że będzie gdzie indziej, kiedy pan da sygnał. Choćby dlatego, że nie jesteśmy tak blisko, bym mógł zapewnić pana o jej dyskrecji.
Skinął głową. Z wyrazu jego twarzy nic nie wynikało.
– Uwzględnię to – rzucił lakonicznie. – Ale wracając do pana… Nie wyjeżdżam jeszcze.
Niech pan wszystko przemyśli i da znać. No i skończy ten dach.
*
– Będziemy się kochać? – zapytała ni to figlarnym, ni kpiącym tonem. Pytanie było o tyle zasadne, że zgarnąłem ją sprzed baraku, gdzie gawędziła z dwoma szeregowymi, i nie dbając o pozory pociągnąłem wprost do swej kwatery. Wypisz, wymaluj: facet na ostrym głodzie. Z drugiej strony mogła to być zwykła, bezinteresowna zazdrość albo coś jeszcze gorszego – chęć rozładowania jakichś osobistych frustracji chociażby. To tłumaczyło tarczę ironii.
Jej spojrzenie zdawało się mówić: „wcale mi nie zależy”. Przegapiłbym je pewnie, gdyby nie to „może przesadziłem” Chudzyńskiego. Nie była Sandrą Bullock, fakt.
– Nie wiem – powiedziałem cicho, opierając się o starannie zamknięte drzwi.
Zastanawiałem się, jak jej to powiedzieć. Nie, wróć: czy w ogóle mówić.
Nie zrozumiała. Jej twarz złagodniała, zmiękła – ale tylko dlatego, że błędnie zinterpretowała moje słowa.
– Aha – mruknęła. Nadal się uśmiechała, ale teraz jej uśmiechem, jak najdelikatniejszą gąbką, można było obmywać rany na duszy. Ostre kryształki ironii znikły bez śladu. – Rozumiem. No cóż, może po prostu… sprawdzimy? Nie bój się, nie wpadnę w furię. Dopiero co skończyliśmy – zerknęła na łóżko. – Wiem, że to musi trochę potrwać.
Patrzyłem jej w twarz, zbierając się na odwagę. Nie szło mi za dobrze. Rozsądek krzyczał, by dać sobie spokój z gadaniem. Czekałem kilkanaście lat, mogłem poczekać jeszcze kilkanaście dni. To nie potrwa dłużej.
Prawie uległem. Pokonał mnie niepewny ruch jej dłoni ku jednemu z symbolicznych ramiączek sukienki. Zsunęła je, pozwalając tkaninie opaść kilka centymetrów i ukazać ćwiartkę niedużej piersi.
– Mogę? – Druga dłoń sięgnęła do moich spodni. – To trochę nieprzyzwoity sposób, ale bywa skuteczny.
Wolałem nie wyobrażać sobie, o czym myśli. Już nacisku na guzik wystarczyło, bym zaczął odzyskiwać wiadome siły. Złapałem ją za nadgarstek.
– Poczekaj… – Miała w oczach zdziwienie i jakby zalążki lęku, więc choć nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, opasałem ją ramionami i przytuliłem. – Pewnie że chcę. Ale ja nie o tym… Jest… jest coś, o czym ci…
Utknąłem z nosem w jej włosach, z jej zapachem w nozdrzach, jej ciepłem rozlewającym się po ciele.
– Cicho – wymruczała. – Nie psuj.
– Nie, nie. Nie rozumiesz…
– Jeśli to nie HIV, to się zamknij. – Pocałowała mnie w ucho, potem w policzek i szyję.
Pomyślałem, że tak byłoby prościej. Zacisnąć powieki, skoczyć w przygodę jak z wysokiego mostu. Oszołomienie, serce w gardle, zero refleksji. Tyle że mnie nie mogła już wystarczyć przygoda. Smakowała za dobrze, za bardzo przypominała narkotyk. I mogła uzależnić.
Miałem dość samozaparcia, by najpierw pogadać z dilerem. Uświadomić mu, że klient bywa niewypłacalny. Zapytać, czy gwarantuje stałe dostawy komuś takiemu. Nie przyszło mi to łatwo. Wiadomo, jacy są dilerzy.
– Nie mam nikogo. – Zacząłem od dobrych wieści, by jakoś złagodzić jej zawód. – Tyle że nie mam też pracy, mieszkania… Parę groszy na koncie. Jestem goły.
Nie przestała kleić się do mnie, nie próbowała zaglądać w oczy i sprawdzać, czy nie pada ofiarą męskich wykrętów.
– To tak jak ja. – Całus w obojczyk. – No i co z tego? – Następny, w szyję. – Dwoje gołych nie może pobaraszkować w łóżku? Co, nie dajesz rady bez viagry?
– Kasia, to poważna sprawa – rzuciłem błagalnie.
Powoli godziła się z myślą, że nie porwę jej na ręce i nie pognam w kierunku łóżka.
Cofnęła się odrobinę.
– No? – westchnęła, śląc mi smutne spojrzenie. – Mów.
– Chciałbym, żebyś wyjechała. Sanitarka niedługo wraca. Mogłabyś się z nimi zabrać.
– Dlaczego? – zapytała ciszej.
– Lepiej, żebyś nie wiedziała. To… – Nasuwające się określenia były zbyt patetyczne bądź na odwrót, trywialne, więc zastąpiłem słowa ruchem dłoni po jej policzku. – Nie ma sensu, byś wdeptywała w cudze problemy. Wrócisz do swojego życia, ja do swojego.
Zastanawiała się nad tym. Nie patrzyliśmy sobie w oczy; trochę za ciasno się obejmowaliśmy.
– Rozumiem – powiedziała spokojnie. – Masz rację. Seks bez problemów powinien zostać seksem bez problemów. Ale mówiłeś, że to niczego między nami nie zmienia. Że pozostaniemy kumplami. Więc może jako kumplowi… Sama sobie nie potrafię pomóc w życiu, ale nigdy nie wiadomo: może tobie akurat tak. A dyskrecję masz jak w banku.
– Wiem – zapewniłem odruchowo. Po czym zreflektowałem się. – To znaczy… wierzę ci.
Tylko… Są wybory, przed którymi lepiej nie stawać. A ja za bardzo cię lubię, by ci fundować taki zgryz. Też przez to przechodzę, więc możesz mi wierzyć: wiem, co mówię.
– Przede wszystkim mówisz. Do mnie. Sam. Niczego z ciebie nie wyciskam, to ty zacząłeś. – Dała mi czas, bym to przemyślał. – Słuchaj, Adam: znamy się kupę lat. Słabo, bo słabo, ale… No, ja też cię lubię. I nie zrobię ci świństwa. Więc jeśli chcesz się wygadać, poradzić – to wal śmiało. Wiem, że za łatwo wskoczyłam ci do łóżka. Ale normalnie taka nie jestem. Jak się z kimś… no, to nie ot tak sobie. Ta osoba musi dla mnie coś znaczyć. Chyba też tak do tego podchodzisz, więc powinieneś rozumieć.
Rozumiałem. A ona miała rację. Pocałowałem ją delikatnie w czubek nosa, a kiedy napięcie na jej twarzy zelżało, powiedziałem to w końcu.
– Musisz wyjechać, bo zamierzamy okraść magazyn.
– Co?!
– I sprzedać amunicję Afgańczykom. Za milion dolarów.
Byliśmy ostatni w kolejce, więc weszliśmy do biura Grzywacza obaj równocześnie. Biuro mieściło się w baraku numer 4 i trochę przypominało mój pokój, jako że sąsiadowało przez ścianę z magazynem amunicyjnym. Poza typowo kancelaryjnym umeblowaniem stała tu też kanapa, wobec czego na czas wizyt medyków pomieszczenie przemianowywano na ambulatorium. Nieoficjalnie zajmowano się tu też szerzej pojętą profilaktyką, czyli napędzaniem klientów firmom ubezpieczeniowym. Tym razem musiało być podobnie, bo gdy weszliśmy, Chudzyński pakował do neseseru pliki prospektów.
– Nie skorzystacie? – uśmiechnął się, wpinając w segregator pakiet PZU. – Coś jak znalazł dla was. Dziś podpisujesz, płacisz dopiero od następnego żołdu, a jeśli jutro giniesz, po tygodniu rodzina dostaje czek.
Zauważyłem wyraz niepewności w oczach Sławka. Ja nie musiałem zastanawiać się, czy kapitan żartuje. Kiedy chodziło o pieniądze, jego poczucie humoru mocno przygasało.
– Może później. – Usiadłem naprzeciw biurka. – Mamy coś do obgadania? Mieliśmy podobno unikać kontaktów.
– Zgadza się. – Zamknął neseser. – Wolałem jednak powiedzieć wam to osobiście. Robimy to niedługo. Sami.
– Słucham?! – Dobrze, że usiadłem.
Читать дальше