– Daj spokój. On nam ratował wcześniej. Załatwiliby nas już przy moście, gdyby nie Czarek.
– Niby tak – przyznała. Łatwa zgoda. Zrozumiałem, że Szamocki, zły czy dobry, nie bardzo ją interesuje. Odczekałem chwilę i powróciłem do zasadniczego tematu.
– Tak naprawdę to… Patrycja się wygadała.
– Słucham?
Problem w tym, że właśnie nie bardzo słuchała. Starała się, lecz marnie jej wychodziło.
Widać było wyraźnie, że błądzi myślami gdzie indziej.
– Powiedziała, i to dwa razy, o odstrzeliwaniu kutasa jej facetowi. Na dzień dobry. Że nie dopuści do tego.
– A tak. Pamiętam. Chociaż dwóch razy chyba nie.
– Bo powtórzyła to, kiedy odchodziłem. Niemal dosłownie. I dlatego w którymś momencie pomyślałem, że po prostu cytuje Strażnika. No i to „na dzień dobry”. Właśnie ten kawałek pachniał cytatem.
Zmarszczyła brwi, pomyślała przez chwilę.
– Fakt. Gdyby ktoś mi groził zabiciem faceta, trochę inaczej bym to ujęła.
– No właśnie. A skoro cytat… Zadałem sobie pytanie, kto mógłby coś takiego mówić. Że na początek. – Tym razem brwi uniosła. – No wiesz: z armaty bewupa strzela się raz i zbiera na szufelkę to, co zostało. Jasne: można grozić komuś odstrzeleniem dupy czy jaj i to nic nie znaczy.
Ale jeśli się doda, że to na początek… To pachnie konkretem. I naprawdę dobrym strzelcem.
– Musiałeś być dobry z polaka – uśmiechnęła się lekko.
– No – przyznałem. – Niezły. Ale by się zdziwiła profesor Szczepaniukowa. Różnie nam reklamowała konieczność wkuwania, ale że logiczny rozbiór zdania któremuś życie uratuje… Na to nie wpadła.
– Marnowałeś się w wojsku. Wstąp do policji, Sherlocku. Mniej strzelania, więcej myślenia.
– Nie dało się bez myślenia. W którymś momencie zorientowałem się, że w tym bewupie nikogo nie ma. – Wolałem jej nie tłumaczyć, w jaki sposób: że wylazłem przed barak i nikt mi nie chciał wpakować serii. – To akurat dało się wyjaśnić. Strażnik był sam, a jednoosobowa załoga ma mizerne szanse w pojedynku z kompletną. Co prawda nie mieliśmy amunicji, ale o tym nie wiedział. Tylko… Znów zacząłem się zastanawiać, który z chłopaków miałby dość zimnej krwi, by zostawić armatę i pójść pieszo na bewupa. No i z czym? W bazie mieliśmy trzy porządne granatniki. Jeden odjechał z nami, pozostałe były w Piątce, w dodatku podziurawione.
– Ty jakoś znalazłeś granatnik.
– Nie wiem, czy mamy gdzieś w magazynie chociaż jednego komara więcej. Wycofali je z Turkmenistanu. Partyzanci nie mają czołgów. Cały pożytek z komarów był taki, że mogły wpaść im w ręce i posłużyć do rozwalania naszych. Był taki przypadek, no i ktoś kazał wycofać wszystkie do kraju. Do RPG-7 jest sporo amunicji specjalnej, no i to etatowa broń drużyny.
Łatwiej upilnować, trudniej stracić albo sprzedać. Sprawdziła się. Komary nie bardzo. Ten z bunkra został przez jakieś przeoczenie. Zresztą nie o to chodzi. Po prostu zacząłem się nad tym zastanawiać. Kto i jak.
– Rozumiem. Impuls do myślenia.
Ona też potrzebowała impulsów. Znałem to spojrzenie. Rozpaczliwe chwytanie się tematów, które tak naprawdę nie obchodzą, by uciec przed tymi, które bolą. Dwa lata to przerabiałem.
– Próbowałem podejść do tego od innej strony. Miejsce. Strażnik nie czekał na Patrycję w wozie, nie mógł też między barakami. Za dużo potencjalnych świadków, no i to już zachodni brzeg. Mogła skręcić i odjechać w siną dal. Idealny był most. Jedyna droga; Patrycja musiała się tam pojawić. Pomyślałem o minie. No ale to za proste: wystarczy wysiąść i sprawdzić. Nie miałem pomysłu na skuteczną broń. Granatników nie ma, ładunki wybuchowe mało skuteczne… I wtedy przypomniało mi się, że jest jeszcze jeden problem. Okolice mostu to najlepsze miejsce, tylko jak utrzymać w ryzach tych z Piątki? Potrzebny jest dobry karabin z nocnym celownikiem.
Najlepiej snajperski.
– I pomyślałeś o Młynarczyku.
– Bardziej o jego karabinie. Ale coś mi się przypomniało. Pamiętasz tego wartownika przy bramie? Od alarmu? Kurzewskiego? – Kiwnęła głową. – Spanikował wtedy, bo wcześniej widział kogoś na północ od bazy. A potem wrócił Młynarczyk.
– No i?
– Miał swój SWD i nic więcej. Żadnego łupu. Snajper nie strzela do bezbronnych. Nawet zwykły szwejk nie ma formalnie prawa, ale na takich patrzy się przez palce. Snajper to całkiem inna para kaloszy. Wymaga się od niego, by najpierw popatrzył, potem pomyślał, a na koniec ewentualnie strzelił. Ewentualnie.
– Ale… to przecież był terrorysta.
– Bez broni? To tym bardziej żywcem brać. Nie mówię o pieszczeniu się: strzał proszę bardzo, ale w kolano, ramię. Tak ich tu uczą. Jeniec jest sto razy cenniejszy od trupa. Nawiasem mówiąc, snajper powinien brać żywcem i tych uzbrojonych, o ile tylko nie zagraża to postronnym. No, ale powiedzmy, że Młynarczyk nie chciał nadstawiać własnej głowy. Ludzkie.
Tyle że jakąś broń powinien przy trupie znaleźć. Zwłaszcza on. Facet z tak zapapraną opinią. I znalazł. Ale za dobrą, by się nią nie chwalić.
– Ten karabin? – Odruchowo dotknęła obandażowanego ramienia.
– Pamiętasz, jak się starli z Szamockim o twój wyjazd?
– „Snajper z jajami starczy na bewupa”? – pokiwała z uznaniem głową. – Pamiętam.
– Z jajami i półcalówką – uzupełniłem. – Nie wiem, czy specjalnie po nią poszedł. Ale to właśnie wtedy przydźwigał karabin w pobliże bazy. Jak najbliżej, żeby potem szybko zabrać. No i go Kurzewski wypatrzył. Może zresztą dlatego nie żyje. Nikt mu wtedy nie wierzył, ale Młynarczyk mógł się bać, że chłopak widział za dużo i w razie dochodzenia naprowadzi żandarmów na właściwy trop. Więc zamiast obezwładnić, poderżnął mu gardło. Albo inaczej: wyszedł, otwarcie wrócił z karabinem i wtedy poderżnął. Po prostu dla wygody, żeby nie przemycać broni przed nosem wartowników.
Milczeliśmy jakiś czas.
– Ale z nas… – Kaśka przez chwilę szukała stosownego słowa. Nie dokończyła jednak.
– Odkręciłbym to – mruknąłem. – Gdyby tylko się dało… Ale się nie da.
– Nie da się.
Znów milczeliśmy. Siedziała ze zwieszoną głową, skubiąc w roztargnieniu rękaw swetra.
Wyglądała na nieszczęśliwą. Uświadomiłem sobie, że tylko dwie kobiety obdarzyły mnie łaską siadania obok i zaglądania w twarz, z której nie próbowały usuwać śladów cierpienia. Wszystkie inne grały, chowały się za maskami, jakie ludzie noszą całe życie, bo tak bezpieczniej lub tak wypada. Tylko dwie. I jedna była niedostępna, stracona chyba raz na zawsze.
– Kasia…
– Musiałam przyjechać – weszła mi w słowo. – Ja… nie wiem, co robić.
– Tak źle? – zapytałem cicho.
– Całkiem chujowo.
Ilona powiedziałaby to dokładnie tak samo. Nie były wulgarne. Żadna z nich. Potrafiły mówić pięknie i mądrze. Stosownie do okoliczności. Tak jak teraz. Właściwe słowo we właściwym momencie.
– Zosia?
– Też. Nie mam pracy, domu, a we wrześniu pierwszy termin sprawy rozwodowej. Tomek będzie o nią walczył.
– Przegra – uśmiechnąłem się. – W polskich sądach rodzinnych facet jest bez szans. Co w todze, to baba.
– Ja bym mu dała ze trzydzieści procent – też zdobyła się na uśmiech. – Ma rzeczowe argumenty po swojej stronie. I cholernie dużo uroku. – Kąciki ust opadły jej powoli, uśmiech zsunął się z nich, spadł gdzieś na przytulone jedno do drugiego kolana. Pomyślałem, że wygląda strasznie żałośnie. – Przystojniak i w ogóle. – Przyglądała mi się przez chwilę smutnym spojrzeniem chorego dziecka. – Kocham go, wiesz? Nawet teraz.
Читать дальше