Silnik zgasł. Jeśli się zdejmie nogę z pedału gazu, a pojazd trafi na przeszkodę, nawet dobrze wyregulowany silnik może zgasnąć. A kiedy kierowcę wypatroszy kawał rozpędzonej stali, noga na pedale liczy się za zdjętą.
Zabiłem ją. Oberwałem tą myślą gorzej niż kulą. Zabiłem Kaśkę. Ja. Swoją błędną kalkulacją. Ten przede mną, do końca czarny jak noc i nierozpoznawalny, był tylko narzędziem.
Nic do niego nie miałem. Nie w tej chwili. Po prostu nadal trzymałem granatnik na kolanach i kiedy odwrócił się, by strzelić do mnie po raz trzeci, bezmyślnie podniosłem komara, naciskając spust. Gdybym pomyślał, pewnie bym odstąpił mu pierwszeństwo.
Granat trafił gdzieś w górną część piersi. Nie dałbym za to własnej głowy, ale wydawało mi się, że przez moment widzę tę jego – odrywającą się od tułowia i szybującą w stronę martwego bewupa.
Ale może po prostu uwierzyłem w jakąś idiotyczną sprawiedliwość losu. I w jego zamiłowanie do symboliki.
Nigdy się nie dowiedziałem, jak z tą głową było. Wstałem, to prawda. Podszedłem do miejsca, gdzie umarł, bo nie wyrzuciło go aż tak daleko poza karabin. Ale nie zapamiętałem wyglądu ciała. Było ciemno, tu, na dole, wciąż jeszcze cholernie ciemno.
Wziąłem półcalówkę za lufę – nie za bardzo wiedziałem, co robię, ale kołatało mi się po głowie, że jeśli spróbuję podnosić, to sam padnę obok – i zawlokłem na górę. Tylko na wał.
Wałek, prawdę mówiąc. Górowało toto nad okolicą może o metr. Cholerny Everest. Trzy razy zjeżdżałem na kolanach, raz aż do wody. Czwarty raz nie dałbym rady się podnieść i spróbować, ale ten czwarty raz upadłem już na koronie nasypu. Obok karabinu.
Miał klasyczny, czterotaktowy zamek – tyle zapamiętałem. Nic więcej. Magazynek? Też musiał mieć. Nie sprawdziłem. Czekałem potem długo, cholernie długo, całą wieczność – może nawet minutę – a nie przyszło mi jakoś na myśl upewnić się, czy po wykonaniu tych rozdzierających trzewia czterech ruchów posłałem do komory nabojowej coś więcej niż powietrze. Olaf powinien mnie zabić. O Ilonie nie mówiąc.
Naprawdę gówniany kandydat na męża i ojczyma.
Dobrze chociaż, że spojrzałem w celownik.
Twarz w oknie Piątki. Jedna, przez moment. Ale będzie więcej. Nabiorą odwagi, będą patrzeć dłużej, potem wyjdą. Nieważne. Nie doczekam. Zdjąłem kamizelkę. To w dole brzucha to dziura, nie siniec po zastopowanej kevlarem kuli. Oberwałem. Porządnie. Dlatego tak boli.
Ktoś coś mówił. Albo wołał? Kobiecy głos.
Nieważne.
W wizjerze celownika zamigotała znajoma sylwetka. To się liczyło. Tylko to. Ostatnia rzecz do zrobienia.
MTLB zasuwał pełnym gazem. Nawet nie zwolnił przed szlabanem. Rozjechał go po prostu, razem z dźwigającym przeciwwagę słupkiem. To wtedy zyskałem pewność. Kierowca, jeśli już, nie wpakowałby się na słup.
To Chudzyński. Zobaczył eksplozję. Urządziliśmy tę jatkę prawie dokładnie na przedłużeniu drogi, którą nadjechał. Trudno przegapić. I trudno gnać dalej nieuzbrojonym transporterem wprost w miejsce, gdzie latają kule, wybuchają pociski komarów i przypadkowo trafione miny.
Chyba że ktoś myśli jajami, nie głową.
Tak jak ja.
Podniosłem kolbę. Udało się. A skrzyżowanie nitek w celowniku prawie nie drżało – tylko od czasu do czasu zjeżdżało mi z prostokąta okienka przed fotelem kierowcy. Podniósł stalową osłonę. Frajer. Chciał więcej widzieć i szybciej do niej dojechać. Do dziwki. Lekarz.
Jedyny w okolicy.
Ilona nie miała w sobie nic z dziwki, ale też byłem frajerem. Nie mierzyłem w doktora Mariusza Chudzyńskiego; tak naprawdę celowałem w swoją ostatnią szansę.
Jeśli nacisnę spust, wykrwawię się, nim ci z baraku dojrzeją do decyzji wystawienia nosa na zewnątrz. Nie będzie komu pociągnąć ich za sobą, pokazać na własnym przykładzie, że już można. Nikt mnie nie opatrzy. Nie wezwie śmigłowca sanitarnego.
Ale też nie wywiezie Ilony do lasu. Nie skrzywdzi tylko dlatego, że mogłem wypaplać za dużo.
Jezu. Jaki prosty wybór…
Musiałem zasnąć. Ostatnio często mi się to przytrafiało. We śnie ich nie było. Żadnej. A przynajmniej nie pamiętałem, by były. W szpitalach nie dają piwa, więc organizm bronił się, jak umiał. Inna sprawa, że raczej popołudniami i w łóżku.
Tym razem zmorzyło mnie na dworze, w samym środku dnia. Karłowata akacja prawie nie chroniła przed letnim skwarem, ale przynajmniej stała z dala od ławek okupowanych przez innych pacjentów. Było gorąco, za to cicho. Przerdzewiały kosz na śmieci rozwiązywał problem pestek. Jadłem śliwki, czytałem i w którymś momencie film mi się urwał. Inwalidzkie fotele na kółkach mają nad parkowymi ławkami także tę przewagę, że są wygodne i łatwiej w nich spać.
Obudziła mnie przyjemnym chłodem rzucanym na spoconą twarz. Albo może zapachem, też przyjemnym, choć nieco przyciężkim jak na tę porę roku i doby. Perfumy. Sporo.
Wyglądała na zmęczoną. Raczej nie od dźwigania ciężarów. Przewieszona przez ramię mała torba turystyczna służyła głównie za wieszak dla swetra.
– Cześć, Adam.
Była w długich spodniach i tenisówkach; tylko bluzka z krótkimi rękawkami stanowiła ukłon w stronę wiszącego nad Warszawą skwaru. No tak: jeśli wierzyć telewizji, na zachodzie wiało i padało. Gdyby sugerować się bladością jej cery – od początku wakacji.
– Cześć, Kasia.
Próbowała się uśmiechać, lecz wzrok raz po raz ześlizgiwał jej się za nisko: z mojej twarzy na wózek. Miała sporo czasu, by coś z tym zrobić: ostatecznie nie wpadliśmy na siebie znienacka. I chyba zrobiła. Po prostu była marną aktorką. Stała, gapiła się na mnie i nie potrafiła wykrztusić słowa komentarza.
– Spokojnie. – Zlitowałem się nad nią już po kilkunastu sekundach. Skromny odwet: jedna sekunda za każdy tydzień milczenia. Klepnąłem poręcz fotela. – Zamiast ławki. Może jeszcze nie biegam, ale chodzę. Złego diabli nie biorą.
Ulgę też próbowała ukryć i też jej nie wyszło.
– Nie musisz na tym jeździć? – upewniła się. I poczerwieniała, nim skończyłem kręcić głową. – Przepraszam.
– Za co? – Nie musiałem pytać.
– Powinnam wcześniej… przepraszam.
– W porządku.
Mój głos, twarz, nawet kołysząca się na kolanie książka – wszystko pewnie aż warczało „guzik prawda!”.
– Dowiadywałam się. – Utknęła na chwilę. – U niej. Bo nie wiem nawet, gdzie mieszkasz.
Powiedziała, że wracasz do zdrowia i wszystko w porządku. No więc nie przyjechałam.
Przyjeżdżałam – poprawiła się.
Nigdy u mnie nie była? Nie pamiętałem. Ale możliwe. Ilona też nie była.
– W porządku – powtórzyłem.
Stała, omijała spojrzeniem moje oczy, gniotła w dłoni przewieszony przez torbę sweter.
– A ona? – zapytała cicho. – Odwiedza cię?
– Była raz. Chciała więcej, ale… Wiesz, dla niej to ćwierć pensji, taki bilet do Warszawy.
A ostatnio może i połowa. Mają kłopoty w redakcji.
– No tak – powiedziała jeszcze ciszej.
– Powiedziałem, żeby nie przyjeżdżała.
Dopiero teraz tak naprawdę na mnie popatrzyła. Oczy miała brązowe, nie szare; całkiem inne brwi, rzęsy, wszystko. Tylko ten podszyty zmęczeniem smutek je łączył.
– Nie chcesz, żeby…?
Nie dokończyła.
– Żebyśmy się nawzajem kaleczyli? – Dźwignąłem się z fotela. – Chcę. Ale to dobra okazja, żeby spróbować z tym skończyć. Forsa czyni cuda, a jej brak jeszcze większe. Nie stać nas teraz na siebie. Bardziej niż kiedykolwiek.
Читать дальше