– I to jest problem? Pieniądze?
Oglądana z góry zrobiła się nagle drobna, jakaś taka krucha. A zarazem silniejsza.
– Ilona od zawsze ma problemy z forsą – poinformowałem ją. – I nigdy nie patrzy facetowi w portfel. Głupia, niepraktyczna romantyczka.
– Ciągle ją kochasz – uśmiechnęła się ze smutkiem.
– Z tego się tak łatwo nie wychodzi.
– Nie powiedziałeś jej, że jesteś… no, bogatszy?
– Nie wiem, czy jestem. I nie, nie powiedziałem. Po co? To nie taka dziewczyna.
Ruszyliśmy wzdłuż alejki.
– Zamknęli śledztwo. – Ten ton był inny, rzeczowy. – Prokurator właśnie dzwonił. Trochę dlatego przyjechałam.
– Dzwonił? Do ciebie?
– No wiesz: próbuję trzymać rękę na pulsie. Niby jako dziennikarka. Chwilowo bezrobotna, ale… To fajny materiał na reportaż. Parę razy rozmawialiśmy. Raz nawet w kawiarni.
Chyba trochę wpadłam mu w oko. Nic takiego – dorzuciła szybko. – Takie tam… Przyjemniej mu pogadać z kobietą, skoro już musi uprawiać tę biurokrację.
– Biurokrację?
Uśmiechnęła się bez radości.
– Od początku mówił, że to formalność. Miałeś rację: nikomu nie zależy na grzebaniu w brudach. Robota terrorystów plus pech. Koniec, kropka. Nawet z Młynarczyka zrobili niewinną ofiarę.
Nie znokautowała mnie tą nowiną. Posłałem jej po prostu zdziwione spojrzenie. Pech, że akurat przed zakrętem i że potknąłem się o krawężnik. Ale i tak bym nie upadł. Mogła sobie darować pospieszny chwyt za łokieć.
Cholera. Dziwne uczucie.
– Przecież…
– Wiem, wiem: przyznałeś się. – Nie zabierała palców z mojej ręki. Zamiast tego poprowadziła mnie w stronę najbliższej ławki. – Na szczęście od razu. Mogli to podciągnąć pod majaczenie ciężko rannego.
– Podciągnąć?
– Adam, naprawdę nikomu nie zależy… To już trzy miesiące, prawda? A ile razy rozmawiałeś z prokuratorem? W ogóle z kimkolwiek?
– Wstrząs pourazowy – uśmiechnąłem się kpiąco. – Jak u wszystkich, z tego co wiem.
Szamocki, Lechowski… Leżeliśmy razem i…
– No właśnie. – Trochę na siłę usadziła mnie na ławce. Usiadła obok i dopiero wtedy zabrała rękę. – W Turkmenii, potem w Niemczech. Wiem: to rutynowa procedura w przypadku ciężkich ran. Wspólny dla NATO system ewakuacji. Ale podejrzanych nie trzyma się razem. A was jeszcze i w Polsce leczyli jakiś czas w jednym szpitalu.
– Oni nie byli podejrzani. Ranni w walce zakładnicy. Nieprzytomni od początku do końca, zero wspomnień. – Zmarszczyłem brwi. – Też tak zeznałaś?
– Zeznałam prawdę. – Wytrzymała moje spojrzenie, a ja raz na zawsze zrewidowałem poglądy na temat jej aktorskich talentów. – Terroryści złapali nas, wozili, walczyli z kimś. Mnie wykorzystali jako tłumaczkę. Potem zostawili naszą piątkę na pustyni, niedaleko porzuconego bewupa. Co z innymi, nie wiemy. Patrycja podejrzewała, że ten wóz to dla odwrócenia uwagi.
Oni uciekają ciężarówką, a nas bombarduje natowskie lotnictwo. Albo głupieje i nie bombarduje nikogo. Zastanawialiśmy się nawet, czy jechać, no ale z rannymi musieliśmy. Znaleźliśmy w bewupie granatnik, pistolet i kostkę dynamitu. Wróciliśmy. Na moście ktoś nas ostrzelał. Ty wyskoczyłeś z granatnikiem i dynamitem. Podpaliłeś, rzuciłeś, ale nie trafiłeś. Ten facet cię postrzelił. Potem znów strzelał z tego wielkiego karabinu, do transportera medyków. Widziałam to. W końcu uciekł. Wskoczyłam, znalazłam cię. Zdążyłeś dowlec się do karabinu. Zaczęłam cię odciągać. Ktoś nas ostrzelał z baraku żołnierskiego. A zaraz potem nie wiadomo skąd wyskoczył mężczyzna w kominiarce. Młynarczyk – wyjaśniła beznamiętnie, widząc, że moje niedowierzanie przeszło w całkowity brak zrozumienia. – Coś krzyknął. To po tym go poznałeś i dlatego potem bredziłeś w szpitalu o zabijaniu. Ale ja myślałam, że to terrorysta, a granatnik leżał obok. Więc strzeliłam. Próbowałeś mnie powstrzymać. Nie dałeś rady. To pewnie stąd wyrzuty sumienia i to bredzenie o zabijaniu kolegi. – Co?!
– Wybuch – zaczęła wyliczać na palcach. – Potem długa przerwa. I dwa strzały do tej pancernej sanitarki.
– Dwa? – Tego drugiego już nie pamiętałem.
– Chudzyński dostał raz. W ramię. Ale wystarczyło. Ten z baraku przestał strzelać, gdy tylko do ciebie podbiegłam. – Umilkła na chwilę, może dając mi czas, a może raz jeszcze wspominając tamtą chwilę. – Wiesz dlaczego?
– Sukienka – mruknąłem. – Poznał cię.
Mrużąc oczy, wpatrywała się w czubki swych tenisówek. Nie porażały nowością, ale chyba nie o to chodziło.
– Myślałam, że cię zajebię.
Uwierzyłem. Nawet teraz była zła. No, może trochę bardziej rozgoryczona. Ale zła także.
Po trzech miesiącach. Nie musiałem pytać dlaczego.
– Trzeba było – powiedziałem cicho.
– Trzeba to było jakoś wytłumaczyć, dlaczego akurat nas widzieli ostatnich przy tym karabinie. – Mówiła spokojnie i dałbym się pewnie zwieść, gdyby uparcie nie kierowała słów do swych butów. – Jak ci zatykałam dziurę w brzuchu, znalazłam ten dynamit…
– Trotyl.
– Jeden pies. Ważne, że wybuchł. Pomyślałam, że jeśli coś jeszcze wybuchnie, to uznają, że nadal tu ktoś walczy. Czyli nie jesteśmy sami. I może nie nas będą podejrzewać.
Zastanawiałem się tylko parę sekund. Potem przestałem myśleć i zacząłem się pocić.
– Zaraz… Zeznałaś, że to ty Młynarczyka…? Widzieli nas przy karabinie, a potem ty…?
– A co miałam robić? – Nadal oglądała swe stopy.
– Co?! Nic! Trzymać gębę na kłódkę! – Zauważyłem zdziwione spojrzenie któregoś z opalających się pacjentów. Pomogło. Już dużo ciszej dodałem: – Nie rozumiesz? Teraz jak nas wsadzą, to razem. Muszą, choćby nie chcieli.
– Jeśli powiem, że wtedy myślałam, to skłamię – wzruszyła lekko ramionami. Dopiero teraz dostrzegłem bandaż na jej ręce. Może dlatego, że wiele się go spod rękawka nie wychylało.
Długie miała te rękawy jak na bluzkę z krótkimi.
Przypadek?
– Co ci jest?
Popatrzyła na mnie zdziwiona. A potem, równocześnie, zaczerwieniła się i zakryła bandaż prawą dłonią.
– Nic – rzuciła pospiesznie.
Oczywiście znalazłem wyjaśnienie. Siła stereotypów.
– Twój mąż? – Tylko formalnie było to pytanie. Nie dałem jej nawet szansy na odpowiedź.
– To jego robota?
– Niby co? – próbowała iść w zaparte.
– Dobra. Nie było pytania. Przepraszam, nie mój biznes.
– Myślisz, że dałabym mu się bić?
– Mówiłem: nie mój…
– To nie siniak – przerwała mi. Cicho, z rezygnacją. Milczała potem przez chwilę. – Kaliber dwanaście przecinek siedem. Lekarze mówią, że mam cholerne szczęście. Trochę niżej i byłoby po ręce. Albo w ogóle… To jak mała armata.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Oboje studiowaliśmy pilnie wygląd ścieżki. Kaśka nie cofnęła prawej dłoni: siedziała otulona ramionami jak ktoś, kto zmarzł.
– Musiałam przyjechać.
– Ciągle nosisz bandaż? – Sam siebie ledwo słyszałem. Wyobraziłem sobie ten widok: strzęp mięsa i kości wyrastający z jej ciała w miejscu, gdzie kiedyś była ręka. – Coś… Jest tak źle?
– No, piękniejsza się nie zrobiłam – wypuściła ze środka trochę goryczy. Ale chyba nie złości. Była smutna, nie zła, i to zdołowało mnie do reszty.
– Możesz… ruszać palcami? Normalnie? – Dałem spokój ścieżce i gapiłem się na jej lewą dłoń. Nie za wiele było widać: utknęła gdzieś w fałdach swetra. – Kasia?
Читать дальше