Podniosłem się. Do bliższej krawędzi zagłębienia, które ochrzciliśmy plażą, było ze dwadzieścia metrów, do dalszej tylko trochę dalej. Ostry kąt. Mógłbym spudłować, gdybym nie wstał. Ale nie o to chodziło.
W ostatniej chwili zwątpiłem w prawidłowość swych kalkulacji. W taką a nie inną kolejność strzałów. Wstałem więc. Energicznie, żeby choć ruchem ściągnąć na siebie uwagę Patrycji, skoro nie mogłem okrzykami w radiu czy błyskaniem zapałek.
Jeszcze zanim ujrzałem sylwetkę wozu, wiedziałem, że wieża będzie zwrócona w lewo skos. Bardziej w kierunku resztek płonącego bewupa niż baraków. Z 0311 pewnie mało co zostało i nikt normalny nie rozglądałby się za jego cudem ocaloną jednoosobową załogą – nawet cuda mają swe fizyczne granice – ale przecież w tej grze nie tylko o Strażnika chodziło. Nie ufałem Patrycji. I nie zawiodłem się na niej.
Wjechała na most z lufami wymierzonymi dokładnie tam, gdzie trzeba: w sąsiedztwo rozerwanego eksplozją bewupa. Komar ma prościutki, mechaniczny celownik i strzelając z niego po ciemku, lepiej być blisko. Powinienem znajdować się teraz gdzieś tam, na południe od baraków i to tam, możliwie szybko, powinna mnie dopaść seria z kaemu. Czas był o tyle istotny, że mogłem jednak zaryzykować strzał z większej odległości, a teraz znikać między budynkami.
Wypatrywała mnie na południowym zachodzie, o jakieś czterdzieści stopni od osi kanału, o dwa metry wyżej i pół kilometra dalej, niż faktycznie byłem. Jeśli robiła to od początku konsekwentnie, używając celownika ustawionego na powiększenie, to nie miało znaczenia, czy leżę, czy podskakuję obwieszony lampkami choinkowymi, starając się przyciągnąć jej uwagę.
Prawa optyki są nieubłagane. Ale celownik mógł też pracować w trybie neutralnego, jeśli chodzi o powiększenie noktowizora, no i były jeszcze prymitywne, niewspomagane noktowizją peryskopy. Przejeżdżała przez most, który w każdej chwili mógł runąć i z którego nawet doświadczony kierowca, nie mówiąc o Kaśce, miał święte prawo spaść. W takiej sytuacji człowiek odruchowo rozgląda się na boki, sprawdza, czy to już i czy zamiast celować nie powinien raczej łapać się czegoś.
Jechały powolutku, lecz i tak zdumiewające, że zdążyłem o tym pomyśleć. Może to efekt całych kwadransów wcześniejszych rozważań na temat optyki zmodernizowanego BWP-1.
Czołgając się wzdłuż i w poprzek bazy, miałem dokładnie odwrotne marzenie – nie zostać zauważonym – ale od strony technicznej problem był ten sam: co i kiedy widać z bewupa?
Zdecydowałem się za późno i pewnie tylko dlatego nie pociągnąłem dalej skojarzenia z choinką – gdybym od początku planował to w ten sposób, na serio zastanawiałbym się, czy nie użyć zapałek i nie mignąć Patrycji otwartym ogniem tuż przed oczyma. Dałoby się to nawet sensownie rozegrać. Przypalając lont i zamierzając się na most kostką trotylu, mieściłbym się w logice całej rozgrywki na tyle, by zaczęła strzelać zamiast osłupieć lub umrzeć ze śmiechu.
Teraz nie było już czasu na takie numery. Mogłem tylko poderwać granatnik do ramienia i strzelać. W wieżę, licząc na to, że uda mi się jak w przypadku Studenta, załatwię celowniczego, a nie skrzywdzę kierowcy. W koło albo w ogóle obok – by nikogo nie skrzywdzić i tylko pokazać, że tu jestem. Wreszcie w tego faceta przede mną.
Oczywiście w nic nie strzeliłem. Nerwy puściły, zacząłem zmieniać pierwotny plan, ale nie aż tak. Jego fundament ocalał. Nie przestraszyłem się o Kaśkę na tyle mocno, by zapomnieć, że nie do mnie należy pierwszeństwo naciśnięcia spustu. Cokolwiek by się działo, nie miałem prawa strzelić pierwszy.
Odezwać się też nie miałem prawa. Ale ten zakaz był świeższej daty, zrodził się już tu, w korycie kanału. Więc złamałem go. Też zresztą nie od razu.
Najpierw wieża bewupa zaczęła obracać się w lewo i w dół. Chyba. Było ciemno, nie miałem pewności.
– Kaśka – powiedziałem cicho – padnij.
Łatwiej byłoby zaśpiewać arię w operze. Stanąć pod murami Jerycha i rozwalić je krzykiem. Jeszcze nigdy nie musiałem tak bardzo się starać, by zapanować nad strunami głosowymi. Nie chodziło o połączenie mówienia cichego z szybkim i dobitnym. W duchu wywrzeszczałem to. Niełatwo nałożyć tłumik na taki przepojony strachem wrzask.
Ale musiałem. Silnik pracował głośniej, lecz ja byłem bliżej. I dokładnie z drugiej strony.
Jeden podejrzany dźwięk…
Zrobiłem, co mogłem, a i tak go wydałem. Tylko tak dało się wytłumaczyć nagły ruch z przodu. Najpierw co prawda, jak w moich marzeniach i koszmarach zarazem, karabin kalibru 12,7 mm przemówił wątłym rozbłyskiem i potężnym hukiem, a na burcie wozu rozkwitł iskrowy kwiatuszek. Ale zaraz potem strzelec zaczął się obracać.
Zrozumiałem, że wszystko przepadło. Wciąż mogłem go zabić – stałem z kolbą przy ramieniu, a półcalówka zakotwiczona dwójnogiem w ziemi to ostatnia broń do szybkiego strzelania – ale sparaliżowała mnie świadomość klęski. Ten błysk…
Zignorował okoliczności i strzelił tak, jakby nie było tu mostu: w kierowcę. Lewa burta BWP-1 to optymalne miejsce do ostrzeliwania. Jeśli posługujesz się karabinem 12,7 i jeśli już miałeś szczęście znaleźć się pod kątem prostym do niej, właśnie od kierowcy powinieneś zacząć, bo tylko kierowca może skręcić, obrócić ten pas blachy i uczynić wóz niewrażliwym na pociski – ale z mostu przecież nie da się zjechać! Nie mógł zacząć od Kaśki! Nie był idiotą, był najlepszym snajperem, jakiego znałem! Tak naprawdę jedynym żołnierzem z krwi i kości w tej zasranej bazie!
Okazał się lepszy, niż myślałem. Wiedział o półcalowych karabinach więcej niż ja i – wbrew temu, co mi się zdawało – nawet nie próbował podrywać z ziemi tego swojego. Nie po to, by załatwić kogoś, kto znienacka pojawił się za jego plecami.
Gdzieś obok – na ziemi, nie w kaburze – musiał mieć pistolet. To z niego strzelił. Dwie kule. Posłałby jeszcze parę, gdybym nie runął na wznak już po pierwszym wystrzale, a Patrycja nie wdusiła spustu.
Smugowe pociski kreśliły żeberka wachlarza, otwierającego się w naszą stronę. W lewo i w dół, w tempie kilkunastu stopni na sekundę. Zaczęła za wcześnie, skotłowała serią brzeg i chyba pole minowe – ten wybuch tuż za wałem nie mógł być wystrzałem z armaty – ale kiedy się dokładnie nie widzi napastników, a czasu brakuje, takie walenie na postrach ma sporo sensu.
Można na przykład uratować życie swemu zabójcy.
Dostałbym tą trzecią kulą, już dobrze, w głowę lub środek piersi, gdyby nie nagły deficyt czasu. Karabin kalibru 12,7 wciąż mógł zatriumfować, ale należało go użyć już, natychmiast.
O dziwo, usłyszałem wystrzał mimo akompaniamentu rozjazgotanego histerycznie kaemu. Cóż, różnica kalibrów. Coś, co dziurawi blachy wozów bojowych, ma prawo ryknąć głośniej.
A kaem walił dalej.
Zacząłem się dźwigać. Dziwne, nawet nie bolało. To znaczy owszem: jak po smagnięciu sztachetą w poprzek brzucha. Trochę. Wcale nie tak mocno.
Usiadłem. Bardziej dzięki skarpie z jej spadkiem niż własnym wysiłkom. Półcalówka huknęła ponownie. Następny rozbłysk iskier na blasze. Tam gdzie trzeba, pod wieżą. I cisza.
Nagły brak rozmigotanej plamy ognia odrobinę wyżej, przed lufą karabinu maszynowego.
Wóz przetoczył się jeszcze kawałek i nagle z okropnym, metalicznym chrzęstem zapadł, siadł okrakiem na dźwigarze. Tuż przed końcem przęsła, więc choć zadem zakolebało, przód prawej gąsienicy trafił na krawędź przyczółka, nie pustkę, i BWP, lekko przechylony, znieruchomiał.
Читать дальше