– Wolałbym nie. Po prostu proszę ją zaprowadzić do przejściowej celi. Rejestracja może poczekać. Wie pani, że to zastępczyni prokuratora okręgowego?
– Nie. O cholera. – Spojrzała na Lauren z zainteresowaniem. – Tu? W Boulder? Co zrobiła?
– Tak, tutaj. Wiem tylko, że kogoś postrzeliła. Ściągnęli do komendy co najmniej połowę ludzi. Lepiej niech pani będzie ostrożna.
– Dzięki. W takim razie nie będę jej zabierała do przejściowej celi, tylko poczekam na detektywa Malloya. I zawołam przełożonego. – Przejechała ręką po ubraniu Lauren. – Chce pan to z powrotem? Może się przebrać, zanim pan odjedzie.
– To nie moja sprawa. Proszę załatwić wszystko z detektywem. Ja już jadę. Dobranoc.
Lauren była przerażona.
Znała dobrze więzienie i do tej pory nigdy się nie bała. Pokój, w którym rejestrowano więźniów, znajdował się po drugiej stronie drzwi. Znała go dobrze, znała większość pracowników z biura szeryfa z widzenia, niektórych nawet z nazwiska. Wiedziała, gdzie znajdują się kamery i komputery, znała rozkład przejściowych cel i wiedziała, które drzwi prowadzą do sali sądowej.
Wiedziała, że na zamknięcie w celach jak zwykle czeka kilku drobnych przestępców. Oglądają program jak leci w kolorowym telewizorze zawieszonym wysoko na ścianie, poza ich zasięgiem.
Czuła się tak osamotniona, że chwilami musiała sobie przypominać, żeby oddychać, bo inaczej chybaby umarła.
– Idziemy. Dam pani więzienne ubranie. Mam nadzieję, że lubi pani niebieski.
Lauren przerażała chwila, kiedy będzie musiała wejść do sali rejestracyjnej. Wyobrażała sobie, że wszyscy już tam na nią czekają, wietrząc sensację. Szła z opuszczoną głową, prowadzona przez pracownicę biura szeryfa. Minęły salę rejestracyjną, korytarz. Dotarły do małej szatni z prysznicem. Lauren wyobrażała sobie zaciekawione spojrzenia ludzi w rejestracji, mieszaninę pogardy i litości na ich twarzach. Ciekawa była, czy widział ją również sierżant prowadzący rejestr. Bardzo go lubiła i nie chciała spotkać się z nim w takich okolicznościach.
Znała szatnię. Wiodąc ręką po ścianie, doszła do ławki i usiadła. Chce pani bieliznę? Mamy staniki i majtki. Pozwolę pani zatrzymać buty, bo chyba mają odpowiedni rozmiar.
Lauren, która była wyjątkowo wybredna, jeśli chodzi o bieliznę, tym razem powiedziała „proszę”. Głos miała cichy, zbyt nieśmiały jak na osobę, która potrzebuje bielizny dla dorosłej kobiety.
Po chwili pracownica biura szeryfa rzuciła Lauren na kolana bieliznę i granatowe więzienne ubranie. Gdyby nie kolor i wielkie litery na plecach oznaczające więzienie w Boulder, przypominałoby uniform chirurga.
– Proszę mi powiedzieć, jeśli nie pasuje. Spróbuję znaleźć coś innego. Ale na ogół dobrze oceniam rozmiary. Pracowałam w sklepach z odzieżą w wakacje. Jeżeli chce pani skorzystać z łazienki, lepiej tutaj niż w celi. Radzę skorzystać. Tam nie będzie pani miała tyle prywatności.
Lauren rozpłakała się.
– Jezu, skarbie, nie płacz. Zaprowadzimy cię do izby chorych, żeby zbadała cię Demain. A potem odizolujemy cię najlepiej, jak się da. Nie możemy ryzykować spotkania z czekającymi na oddziale albo w rejestracji. Rozumiesz, o co mi chodzi. Mogą cię rozpoznać. Na pewno niektórych oskarżałaś.
Lauren wiedziała, że korzysta z wyjątkowych przywilejów. Mimo to jednak wszystko było takie okropne.
Czy może być gorzej?
Przypomniała sobie, przez co przechodzi Emma, i wzruszyła ramionami. Pogwałcenie jej wolności i prywatności było niczym w porównaniu z tym, co musiała przeżywać Emma.
Mimo okropnej pogody Erin Rand oglądała miejsce, gdzie strzelano. Jak zawsze najpierw zrobiła to, co najłatwiejsze, żeby zorientować się w sytuacji.
Nasunęła czapkę na czoło, podniosła kołnierz i weszła w śnieg pokrywający obszar starannie odgrodzony taśmą policyjną. Co chwila zatrzymywała się, by dodać jakiś szczegół do szkicu, który usiłowała zrobić.
Jej notatnik jednak już po chwili był mokry, więc zrezygnowała ze szkicowania. Jeszcze raz obeszła ogrodzone miejsce, tym razem z kamerą. Śnieg komplikował wszystko.
Postanowiła, że spróbuje namówić na rozmowę któregoś z sąsiadów. Może ktoś zaprosi ją do środka, żeby mogła się ogrzać.
Przypomniała sobie radę detektywa Purdy’ego i ruszyła do domu stojącego w południowo-wschodnim rogu kwartału. Nad drzwiami frontowymi jeszcze paliła się lampa. Z chodnika do drzwi prowadziły długie schody. Stopnie znikły pod śniegiem i Erin miała wrażenie, że wspina się po zboczu. Czubkiem buta wyczuła pierwszy stopień, chwyciła metalową poręcz i zaczęła się mozolnie wdrapywać.
Zanim dotarła na szczyt, drzwi się otworzyły i miły wysoki głos zawołał:
– Mój Boże, dzielna kobieta! Szybko, moja droga, bo odmrozisz sobie twarz. Wchodź, rozgrzejemy cię.
Wdzięczna za tak serdeczne powitanie, Erin szepnęła:
– Dzięki Ci, Boże. To prawie wynagrodzi mi, że znów musiałam wozić Cozy’ego. – Usta miała sztywne z zimna, ale otrzepując śnieg z ubrania, spróbowała się uśmiechnąć i odezwać.
– Dobry wieczór – powiedziała w końcu. – Jestem Erin Rand, prywatny detektyw. Zechciałaby pani odpowiedzieć na kilka pytań w związku z tym, co się tu dziś wieczorem stało?
– Tak, ale najpierw niech pani wejdzie, moja droga. Nie może pani stać na progu. Proszę, proszę, niech pani wchodzi. I niech się pani nie przejmuje śniegiem na butach. Oni się nie przejmowali.
Erin przyjrzała się zdumiewającej pani domu. Przekroczyła już sześćdziesiątkę, miała na sobie elegancki szlafrok z kaszmiru, srebrne włosy sięgały jej do ramion. Twarz miała szczupłą i bladą, zadziwiająco gładką jak na swój wiek.
Podłoga, na której topił się śnieg z butów Erin, wyłożona była pięknym zielonym marmurem, stolik pod ścianą był niewątpliwie cennym antykiem.
Jednak ten obraz bogactwa i dobrego smaku zakłócały dwie rzeczy. Po pierwsze, niebieskie tęczówki gospodyni pływały w morzu czerwieni.
Po drugie, we wspaniałym domu unosił się silny zapach haszyszu.
– Moja droga, niech pani zostawi tu buty i idzie za mną.
Erin z radością pozbyła się mokrych butów i ruszyła za gospodynią – która wciąż jeszcze się nie przedstawiła – na tył domu. Minęły salon i pokój stołowy urządzone z takim samym smakiem jak hol. Gdy dotarły do zamkniętego pokoju przy końcu korytarza, kobieta położyła palec na ustach.
– Arnold jest tutaj – szepnęła. – Nic nie wie o tym wszystkim.
Erin zaciekawiło, do jakiego gatunku stworzeń może należeć Arnold. Stawiała na grubą świnkę.
Kuchnia, do której gospodyni wprowadziła Erin, nie rozczarowałaby nawet Marthy Stewart. Była przestronna i urocza, ogromne okna rano wpuszczały mnóstwo światła. Obok znajdowała się ośmiokątna weranda.
– Niech pani siada. – Gospodyni wskazała duży okrągły stół przykryty stertą gazet z kilku dni.
– Przepraszam, ale nie dosłyszałam pani nazwiska – powiedziała Erin.
– Mam na imię Lois, moja droga. I zawsze tak było.
– Lois?… – Erin czekała na nazwisko.
Lois uśmiechnęła się. Miała ładne zęby.
– W takim razie witaj. Nie masz pojęcia, jak bardzo jestem ci wdzięczna za gościnność, za to, że mnie zaprosiłaś…
Słysząc słowo „gościnność”, Lois coś mruknęła i podbiegła do kuchenki, jakby sobie przypomniała, że zostawiła coś na ogniu. Sięgnęła po jedną rzecz, dotknęła innej, rozpaczliwie próbując zgromadzić poczęstunek dla gościa. Otwierała drzwiczki szafek, wyjęła mnóstwo rzeczy z lodówki. Erin z otwartymi ustami przyglądała się, jak Lois zastawia tacę jedzeniem.
Читать дальше