Jego głos zbliżał się coraz bardziej.
Spojrzałam za siebie. Chłopiec – mierzący prawie metr dziewięćdziesiąt – opierał się o zlewozmywak. Musiałam przyznać, że prezentował się bardzo przystojnie w obciętych dżinsach i koszuli Umbro. Szeroki uśmiech zdradzał jego wiek, ale reszta ciała najwyraźniej postanowiła dorosnąć wcześniej. Gdy pracuję u Winthropów, odbieram telefony. Latem większość dzwoniących to dziewczęta chcące rozmawiać z Bobo. Oczywiście ma własną komórkę, lecz numer daje tylko najbliższym przyjaciołom, co bardzo irytuje jego matkę.
– Nie żyje – odpowiedziałam.
– Lily, nie bądź taka! Kto jak kto, ale ty na pewno wiesz o tym wszystko.
– Jestem pewna, że nie więcej od ciebie.
– Czy to prawda, że ktoś w nocy zadzwonił do starego Friedricha i powiedział mu, gdzie jest ciało?
– Tak.
– Widzisz? Właśnie o takie rzeczy mi chodzi.
– Przecież o tym już wiesz. – Moja cierpliwość była na wyczerpaniu.
– Tak, ale… interesują mnie jakieś sensacje. Musisz wiedzieć coś, o czym nie pisali w gazetach.
– Wątpię.
Bobo uwielbiał mówić i wiedziałam, że będzie się snuł za mną po całym domu, jeśli choćby w minimalnym stopniu go do tego zachęcę.
– Ile ty masz lat, Bobo? – zapytałam.
– Jestem w ostatniej klasie i mam siedemnaście lat – powiedział. – Właśnie dlatego wróciłem dziś wcześniej z lekcji. Będziesz za mną tęsknić, kiedy w przyszłym roku pojadę do college'u ? – Pewnie. – Wyjęłam z szafki płyn Mop & Glow, a potem odkręciłam kurek z gorącą wodą. – A twoi rodzice pewnie zaoszczędzą parę dolarów, bo nie będę musiała po tobie sprzątać.
– A przy okazji, Lily…
Nie dokończył zdania, więc znów się obejrzałam i zauważyłam, że zarumienił się po uszy.
Uniosłam brwi, żeby pokazać, że czekam, co powie, i psiknęłam trochę płynu na podłogę. Woda była gorąca. Wycisnęłam jej nadmiar i zaczęłam wycierać.
– Kiedy sprzątałaś mój pokój, znalazłaś… coś… mhm… osobistego?
– Jak na przykład prezerwatywę?
– Hm. Właśnie. Tak. – Bobo wbił wzrok w coś fascynującego w pobliżu swojej prawej stopy.
– Mhm.
– Co z nią zrobiłaś?
– O co ci chodzi? Wyrzuciłam. A co, może miałam ją sobie włożyć pod poduszkę, żeby mi się lepiej spało?
– Chodzi mi o to… czy powiedziałaś o tym mojej mamie? Albo tacie?
– Nie moja sprawa – mruknęłam.
Nie mogłam nie zauważyć, że Howell Winthrop junior zajmował wysokie drugie miejsce na liście osób, których obawiał się Bobo.
– Dzięki, Lily! – zawołał z entuzjazmem.
Nasze spojrzenia spotkały się przelotnie. Zauważyłam, że już się nie garbi. Jeżeli nawet nie był w siódmym niebie, to bardzo blisko.
– Pamiętaj, zawsze trzeba się zabezpieczać.
– Co? Aha. No pewnie.
Jeżeli to możliwe, Bobo poczerwieniał jeszcze bardziej. Wyszedł, okazując przesadną nonszalancję. Podzwaniał kluczami i pogwizdywał, zadowolony, że odbył dorosłą rozmowę o seksie ze starszą od siebie kobietą. Założę się, że w przyszłości będzie staranniej sprzątał po sobie. Najwyższy czas.
Zaczęłam śpiewać – coś, czego nie robiłam od lat. Kiedy jestem sama, najczęściej wybieram pieśni religijne. Znam ich tak wiele z niezliczonych niedziel, które spędzałam z rodzicami i Vareną w kościele – zawsze w tej samej ławce, piąty rząd od przodu po lewej stronie. Przypomniałam sobie miętowe cukierki, które mama zawsze nosiła w torebce, pióro i notes mojego ojca, które mi dawał, żeby mnie czymś zająć, gdy zaczynałam się za bardzo wiercić.
Niestety, wspomnienia z dzieciństwa rzadko przynoszą mi cokolwiek innego prócz bólu. Kiedyś rodzice nie uciekali wzrokiem na bok, gdy do mnie mówili. Nie unikali tematów, które mogły wywołać przygnębienie u sponiewieranej córki. Mogłam się do nich przytulać, nie obawiając się fizycznego kontaktu.
Dzięki długiej praktyce potrafiłam przerwać ten bezproduktywny, choć dobrze znany tok myśli. Skoncentrowałam się na przyjemności płynącej ze śpiewu. Zawsze zdumiewa mnie, że mam ładny głos. Przez kilka lat brałam lekcje. Śpiewałam solo w kościele i od czasu do czasu występowałam na ślubach. Teraz postanowiłam zaśpiewać Amazing Grace. Gdy skończyłam, odruchowo sięgnęłam dłonią, chcąc odsunąć włosy z twarzy, i ze zdumieniem odkryłam, że są ścięte na krótko.
Prawie zapomniałam o udziale mojego mało wysportowanego sąsiada w środowym treningu. Miałam wrażenie, że karate niezbyt mu się spodobało, więc gdy weszłam na salę i ukłoniłam się, ze zdziwieniem zobaczyłam Carltona w trakcie rozgrzewki. Starał się dotknąć palców u nóg. Po grymasie malującym się na jego ustach domyśliłam się, że ten wyczyn przysparzał mu bólu.
– Wszystko cię boli po treningu, co? – zagadnęłam go, siadając na podłodze, by zdjąć buty.
– Nawet włosy – wystękał przez zaciśnięte zęby.
Z ogromnym wysiłkiem ledwo udało mu się dotknąć palcami grzbietów stóp.
– Drugi dzień jest zawsze najgorszy – powiedziałam.
– I to ma mnie podnieść na duchu?
– Pomyślałam, że lepiej się poczujesz ze świadomością, że odtąd będzie już tylko lepiej.
Starannie zwinęłam skarpetki i wsunęłam do prawego buta. Wstałam, powoli pokręciłam głową, a potem zgięłam się wpół i położyłam ręce płasko na podłodze. Rozciągając grzbiet, westchnęłam z radości. Czułam, jak spływa ze mnie napięcie całego dnia.
– Popisujesz się – rzucił gorzko Cariton.
Wyprostowałam się i spojrzałam na niego. Miał na sobie krótkie spodenki i T-shirt. Dla niewprawnego oka wyglądał nieźle, ale ja zauważyłam wiotkość mięśni jego ramion i ud. Nie miał nadwagi, ale kondycją też nie powalał.
Do sali wszedł Marshall i zdążył mi posłać porozumiewawczy uśmiech, zanim podszedł do niego jeden z uczniów z jakimś pytaniem. Przez chwilę patrzyłam na niego, a potem wróciłam do Carltona, który siedział na podłodze z rozłożonymi nogami, próbując dotknąć klatką piersiową na przemian prawego uda, a potem lewego. Rozgrzewka sprawiała, że jego gęste czarne włosy, zwykle pokryte żelem i zaczesane za uszy, stawały się coraz bardziej rozczochrane. Ze sportowej torby wyciągnęłam górę od karategi, szybko ją włożyłam, a potem zabrałam się do wiązania pasa.
– No, Cariton, zaczynamy. Pamiętasz ten chwyt obezwładniający, który ostatnio ćwiczyliśmy? – zapytałam.
Wstał z trudem.
– Nno… nie za bardzo. Byłem na treningu po raz pierwszy i trochę się w tym wszystkim pogubiłem.
Marshall śmiał się wraz z grupą młodszych mężczyzn uczestniczących w zajęciach.
– Okej. Chwyć mnie prawą ręką za karategę… Właśnie tak. Teraz trzymaj mocno.
Najwyraźniej obawiając się, że stracę równowagę, ledwo chwycił luźny materiał.
– Nie tak. Musisz trzymać naprawdę mocno, w przeciwnym razie pomyślisz, że mi się udało, bo trzymałeś mnie za lekko.
Cariton co prawda chwycił mnie mocniej, lecz był wyraźnie zaniepokojony.
– Gdzieżbym śmiał! – zaprotestował.
– Teraz pamiętasz? Prawą ręką chwytam cię tak… Wciskam kciuk w zagłębienie między twoim kciukiem i palcem wskazującym, żeby trafić w czuły punkt…
– Już wiem, pamiętam.
– …a potem wykręcam ci rękę tak, żeby mały palec był skierowany ku sufitowi… Oczywiście ty wtedy musisz obrócić całą rękę, prawda?
Rzeczywiście zaczynał sobie przypominać.
Читать дальше