Charlaine Harris
Czysta Jak Łza
Tłumaczenie Rafał Śmietana
Lily Bard 01
Zebrałam się w sobie. Bosymi stopami zaparłam się na drewnianej podłodze i gotowa do ataku napięłam mięśnie ud. Zrobiłam wykrok lewą nogą i obracając się, uniosłam prawą nogę zgiętą w kolanie. Gwałtownie wystrzeliłam stopę do przodu i natychmiast cofnęłam. Czarny worek treningowy marki Everlast zakołysał się na łańcuchu.
Stanęłam na prawej nodze. Lekko obróciłam się na niej, tym razem mając worek przed sobą. Lewą nogą wykonałam dłuższe, silniejsze kopnięcie, zwane mae geri. Kopałam na przemian to lewą, to prawą nogą, z przodu i z boku, wykonywałam obroty, ćwicząc słabsze uderzenia piętą. Oddychałam coraz głębiej, lecz ani na chwilę nie wypadłam z rytmu: kopnięcie – wydech, powrót – wdech.
Worek zatańczył na łańcuchu, huśtając się tam i z powrotem, co wymagało ode mnie coraz większego skupienia, by kolejny cios trafił równie precyzyjnie. Zaczęłam czuć zmęczenie.
Na koniec silniejszą prawą nogą wyprowadziłam potężne kopnięcie, uchyliłam się przed powracającym workiem i wykonałam seiken. Wyprostowaną ręką trafiłam w cel.
Skończyłam ćwiczenie. Automatycznie się ukłoniłam, zupełnie jakbym miała żywego sparringpartnera, i pokręciłam głową, zdegustowana własną głupotą. Sięgnęłam po ręcznik wiszący na specjalnym haczyku przy klamce do drzwi. Poklepując się po policzkach, zastanawiałam się, czy trening wystarczająco mnie zmęczył. Ciekawe, czy gdybym teraz wzięła prysznic i wskoczyła do łóżka, zasnęłabym od razu? Nie dowiem się, dopóki nie spróbuję.
Umyłam włosy, namydliłam i spłukałam całe ciało. Po pięciu minutach byłam gotowa. Wytarłam się, a potem wmasowałam we włosy piankę. Stanęłam przed lustrem i za pomocą palców oraz szczotki trochę nastroszyłam fryzurę. Owinęłam się ręcznikiem, żeby nie patrzeć na siebie w lustrze.
Teraz noszę krótkie jasnoblond włosy. Jedna z nielicznych ekstrawagancji, na jakie sobie pozwalam, to farbowanie, ondulacja i strzyżenie w Terra Ann, najmodniejszym salonie fryzjerskim w Shakespeare. Niektórzy z moich pracodawców też się tam czeszą – zdarza im się zapomnieć języka w gębie, gdy mnie widzą.
Większość ludzi korzystających z siłowni uważa, że nie może się obejść bez głębokiej opalenizny, ale ja jestem blada. Dzięki temu blizny nie są aż tak widoczne. Ale nie lubię nadmiaru włosów – wyrywam każdą nierówną brew, nogi i pachy golę na gładko.
Kiedyś, wiele lat temu, wydawało mi się, że jestem ładna. Jak to zwykle bywa, rywalizowałam pod tym względem z moją siostrą Vareną i pamiętam, że stwierdziłam, iż moje oczy są większe, w odcieniu jaśniejszego błękitu niż jej, nos prostszy i cieńszy, a usta pełniejsze. Z kolei jej podbródek wypadał lepiej – był bardziej kształtny i zdeterminowany. Mój jest zaokrąglony. Nie widziałam jej od trzech lat. Chyba jednak jest ładniejsza ode mnie. Chociaż twarz mi się nie zmieniła, zmienił się mój umysł. Stan umysłu odbija się na twarzy i zmienia ją.
Czasami bywają takie poranki – przychodzą po naprawdę złych nocach – zaglądam w lustro i nie poznaję kobiety, którą w nim widzę.
Tym razem zanosiło się na jedną z naprawdę złych nocy (chociaż nie miałam pojęcia, jak bardzo złych). Ale czułam, że nie ma sensu się kłaść. Wprost paliłam się do wyjścia.
Wrzuciłam przepocony strój treningowy do kosza na brudną bieliznę i ubrałam się. Wciągnęłam dżinsy i T-shirt, który wsunęłam do spodni, a przez szlufki przeciągnęłam pasek. Włosy miałam jeszcze trochę wilgotne, więc potraktowałam je suszarką. Na wierzch narzuciłam ciemną wiatrówkę.
Drzwi frontowe, tylne, a może kuchenne? Są takie wieczory, że tracę dość dużo czasu, żeby się zdecydować.
Tylne. Chociaż wszystkim drzwiom smaruję zawiasy, żeby zamykały się i otwierały prawie bezszelestnie, tylne działają najciszej.
Mój dom jest otwarty na przestrzał, co oznacza, że tylne wejście znajduje się dokładnie naprzeciwko drzwi frontowych. Wystarczy, że spojrzę na drugą stronę korytarza i salonu, który zajmuje całą szerokość domu, i od razu wiem, czy zamknęłam zasuwę.
Oczywiście, że zamknęłam – nigdy nie zaniedbuję środków bezpieczeństwa. Wyszłam tylnymi drzwiami i w ich zamku też przekręciłam klucz. Wepchnęłam go na samo dno przedniej kieszeni spodni, skąd raczej nie powinien wypaść. Przez minutę stałam na maleńkim ganku, wdychając delikatny zapach młodych listków pnącej róży. Roślina wspięła się już do połowy drabinki, którą zrobiłam, żeby przydać uroku mojemu gankowi.
Oczywiście uniemożliwiała mi zauważenie osób, które chciałyby zakraść się do mojego domku, lecz gdy mniej więcej za miesiąc pojawią się pierwsze kwiaty, nie pożałuję tego. Od dziecka uwielbiam róże. Ich krzaki gęsto porastały duże podwórko mojego rodzinnego domu w małym miasteczku.
Ogród, jaki pamiętam z dzieciństwa, był przynajmniej pięć razy większy od mojego, który po sześciu metrach od ściany domu kończy się nagle w stromiźnie nasypu kolejowego. Pochyłość porastają chwasty, lecz co jakiś czas pojawiają się tu wynajęci kosiarze i starają się je likwidować. Gdy stoję twarzą ku torom, po lewej stronie mam wysokie drewniane ogrodzenie otaczające niewielki blok mieszkalny, noszący dumną nazwę Apartamentów Ogrodowych Shakespeare. Leży nieznacznie wyżej niż mój dom. Po prawej, nieco poniżej, widzę równie małe podwórko ostatniej posesji przy mojej ulicy. Jest prawie dokładną kopią mojego domku i należy do księgowego nazwiskiem Cariton Cockroft.
W oknach u Carltona panowała ciemność, co – ze względu na późną porę – wcale mnie nie zdziwiło. W bloku dostrzegłam światło tylko w mieszkaniu Deedry Dean. Lecz gdy uniosłam głowę, natychmiast zgasło.
Pierwsza po północy.
Cicho zeszłam z ganku. W sportowych butach stąpałam po trawie prawie bezszelestnie. Niewidziana przez nikogo ruszyłam ulicami Shakespeare. Noc była cicha i ciemna. Powietrze stało nieruchome, a na zimnym nieboskłonie wisiał samotny półksiężyc. Nawet gdybym chciała, nie mogłam dostrzec sama siebie. I tak było mi najlepiej.
Półtorej godziny później poczułam się wystarczająco zmęczona, by wreszcie położyć się spać.
Zawróciłam do domu i już nie próbowałam się ukrywać. Można nawet powiedzieć, że zachowywałam się nieostrożnie. Ruszyłam chodnikiem wzdłuż arboretum (taką fantazyjną nazwą obdarzono zaniedbany mały park z tabliczkami poprzyczepianymi do kilku drzew i krzewów). Estes Arboretum zajmuje cały kwartał zdecydowanie najpodlejszej dzielnicy Shakespeare. Każda z czterech ulic okalających park nazywa się inaczej. Moja ulica, Track, po wschodniej stronie parku, ma długość zaledwie jednego kwartału. Niewiele aut nią przejeżdża. Co rano, kiedy wstaję i wyglądam przez okno, zamiast cudzych garaży widzę drzewa po drugiej stronie ulicy.
Szłam od ulicy Latham biegnącej wzdłuż południowej strony parku. Znajdowałam się właśnie naprzeciw skrawka zarośli, do którego nikt nie rościł sobie pretensji, tuż na południe od domu Carltona Cockrofta. Nie byłam nieostrożna i nie przystanęłam pod rzucającą mizerną poświatę latarnią uliczną, jedną z czterech postawionych na każdym rogu arboretum. Miasteczka Shakespeare nie stać na instalowanie latarni w środku kwartału, zwłaszcza w takiej części miasta.
Читать дальше