Nie kucała, nie zwróciła się bokiem, by wystawić na strzał mniejszą powierzchnię ciała. Przyjęła klasyczną pozycję strzelecką, trzymając oburącz maleńki rewolwer. Zwrócona twarzą w stronę domu, jeziora, przyczajonej na zboczu wzniesienia postaci, która kierowała wprost na nią celownik optyczny. Broń wydawała się jej lekka jak szklaneczka ze szkocką.
Wzięła na cel blask odbity od lunety, odległej o długość boiska do piłki nożnej.
Na twarzy czuła pot i mgłę.
Oddychaj, oddychaj…
Nie spiesz się.
Czekaj…
Dreszcz przebiegł jej po plecach, zadrżały ramiona i ręce. Nie pozwoliła ogarnąć się panice.
Oddychaj…
Nasłuchuj, nasłuchuj.
Oddychaj…
Teraz!
Odwróciła się, padając na kolana w momencie, gdy w odległości pięćdziesięciu stóp za nią wypaliła strzelba wystająca spomiędzy drzew. Kula świsnęła tuż nad jej głową.
Sachs znalazła się oko w oko z zaskoczonym Jodiem, który wciąż trzymał strzelbę przy policzku. Zorientował się, że nie udało mu się jej wykiwać. Że rozgryzła jego taktykę. Wcześniej strzelił kilka razy znad jeziora, a potem przywlókł na wzniesienie ciało jednego ze strażników i zostawił przy nim strzelbę, by odbijające się od niej światło zatrzymało ich w ukryciu, a sam pobiegł drogą i zaszedł ich od tyłu.
Podstęp…
Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło.
Powietrze było zupełnie nieruchome. Ani śladu przepływającej mgły, żadnego szumu drzew ani traw.
Sachs uniosła oburącz broń, a na jej twarz wypełzł lekki uśmiech.
Jodie gorączkowo wyrzucił łuskę z komory i załadował nowy pocisk. Kiedy unosił strzelbę, Sachs strzeliła. Dwa razy.
Obydwa strzały trafiły w cel. Zobaczyła, jak leci do tyłu, a strzelba frunie w górę jak batuta kapelmistrza.
– Zostań z nią, Bell! – zawołała Sachs i rzuciła się w stronę Jodiego.
Leżał na wznak w trawie.
Jedna kula zgruchotała mu lewy bark. Druga trafiła w celownik optyczny, wbijając mu w oko metal i szkło. Miał zakrwawioną całą twarz.
Odwiodła kurek i z palcem na spuście przycisnęła lufę do jego skroni. Obszukała Jodiego. W jego kieszeni znalazła glocka i długi nóż z nakładką ze spieków. Innej broni nie miał.
– Czysty – zawołała.
Gdy wstawała, zdejmując z pasa kajdanki, Trumniarz kaszlnął i splunął, po czym otarł krew ze zdrowego oka. Uniósł głowę i zobaczył Percey Clay, która podnosiła się z trawy ze wzrokiem utkwionym w napastniku.
Jodie zdawał się drżeć pod jej spojrzeniem. Jeszcze raz kaszlnął, a potem głośno jęknął. Sachs wzdrygnęła się, gdy pchnął ją nieuszkodzonym ramieniem. Był ranny – może śmiertelnie – i słaby. Dziwaczny gest, jak gdyby odpychał natrętnego pekińczyka.
Odsunęła się, z rewolwerem wycelowanym w jego pierś.
Amelia Sachs nie interesowała już Trumniarza. Nie zwracał też uwagi na rany ani potworny ból. Miał w głowie tylko jedno. Nadludzkim wysiłkiem obrócił się na brzuch i drapiąc ziemię i jęcząc, zaczął pełznąć w stronę Percey Clay, kobiety, którą miał zabić. Za której śmierć wziął pieniądze.
Bell stanął obok Sachs. Podała mu glocka i oboje trzymali Trumniarza na muszce. Mogli go z łatwością zatrzymać lub zabić. Jednak stali jak wrośnięci w ziemię, przyglądając się żałosnym ruchom człowieka, którego do tego stopnia opętała obsesja wypełnienia misji, iż zdawał się nie dostrzegać, że ma zmasakrowane twarz i ramię.
Pokonał jeszcze kilka stóp. Chwycił ostry kamień wielkości grejpfruta i dalej sunął w kierunku swej ofiary. Jego twarz zlaną krwią zmieszaną z potem wykrzywiał konwulsyjny grymas. Nawet Percey, która miała najwięcej powodów, by nienawidzić tego człowieka i mogła wyrwać Sachs colta z ręki, żeby zakończyć życie mordercy – nawet ona jak zahipnotyzowana obserwowała jego beznadziejne wysiłki, by dopełnić rozpoczętego dzieła.
– Dość – powiedziała w końcu Sachs. Pochyliła się i wyjęła mu kamień z ręki.
– Nie – wycharczał. – Nie…
Skuła go.
Tańczący Trumniarz wydał przerażający jęk – może z bólu, ale prawdopodobnie z poczucia ostatecznej klęski – po czym jego głowa opadła na ziemię.
Leżał nieruchomo. Stali nad nim we trójkę, patrząc, jak krew wsiąka w trawę i niewinne krokusy. Niedługo potem rozdzierający serce ptasi krzyk zagłuszył warkot nadlatującego znad drzew helikoptera. Sachs zobaczyła, że Percey Clay w jednej chwili straciła zainteresowanie człowiekiem, który dostarczył jej tylu cierpień, a całą uwagę skupiła na niezgrabnym śmigłowcu, kiedy powoli opuszczał się w porannej mgle, by miękko siąść na trawie.
Rozdział trzydziesty dziewiąty
– Nielegalka, Lincoln. Nie możesz tego zrobić.
Lon Sellitto był nieugięty.
Lincoln Rhyme także.
– Daj mi pół godziny.
– Nie są z tego zadowoleni. – Sellitto wyjaśnił swe obiekcje bardziej szczegółowo – O mało się nie zesrali, gdy im o tym wspomniałem. Jesteś cywilem.
Dochodziła dziesiąta w poniedziałek rano. Zeznania Percey przed sądem przysięgłych przesunięto na następny dzień. Nurkowie znaleźli worki, które Phillip Hansen zatopił w cieśninie Long Island. Natychmiast przewieziono je do budynku federalnego, do grupy analiz dowodów fizycznych FBI. Eliopolos odłożył posiedzenie sądu przysięgłych, by móc zgromadzić jak najwięcej dowodów obciążających Hansena.
– O co im chodzi? – zapytał nadąsany Rhyme. – Przecież go nie pobiję.
Zastanawiał się, czy nie ograniczyć swojej prośby do dwudziestu minut, ale to byłoby oznaką słabości. A Lincoln Rhyme nie zwykł okazywać słabości.
– To ja go złapałem – przypomniał. – Zasłużyłem chyba na chwilę rozmowy.
I zamilkł.
Blaine, jego była żona, powiedziała kiedyś z nietypową dla siebie spostrzegawczością, że czarne jak noc oczy Rhyme’a przemawiają silniej niż słowa. Tak więc Rhyme wlepił oczy w Sellitta, aż detektyw westchnął i zerknął na Dellraya.
– Jezu, pozwól mu – rzekł agent. – Co to szkodzi? Przyprowadź tu tego kowboja. A jak będzie próbował ucieczki, cholera, stuknę go w ramach ćwiczeń. I wybronisz mnie z tego.
– No dobra – powiedział Sellitto. – Zadzwonię. Tylko niczego nie spieprz.
Rhyme nie słyszał jego słów. Spojrzał na drzwi, jak gdyby Tańczący Trumniarz miał się tam zmaterializować w każdej chwili.
Wcale by się nie zdziwił, gdyby tak się stało.
– Jak masz naprawdę na imię? Joe, Jodie?
– Co to ma za znaczenie? Złapałeś mnie. Możesz do mnie mówić, jak chcesz.
– A imię? – spytał Rhyme.
– A jakie daliście mi imię? Trumniarz. Podoba mi się.
Drobny człowiek badawczo przyglądał się Rhyme’owi zdrowym okiem. Jeśli nawet bardzo cierpiał z powodu ran albo był oszołomiony po lekach, nie dał tego po sobie poznać. Całe ramię i bark miał w gipsie, lecz mimo to zostawiono mu kajdanki, połączone z grubą klamrą przy pasie. Nogi także skuwał mu łańcuch.
– Jak sobie życzysz – odparł uprzejmie Rhyme. Nie odrywał od niego wzroku, jak gdyby morderca był pyłkiem niezwykłej rośliny znalezionym w miejscu zbrodni.
Trumniarz uśmiechnął się. Z powodu uszkodzenia nerwów twarzy wyszedł z tego groteskowy grymas. Od czasu do czasu jego ciałem wstrząsały dreszcze, drgały mu palce; złamane ramię bezwiednie unosiło się i opadało. Rhyme odniósł dziwne wrażenie, że to więzień, a nie on, jest kaleką.
W krainie ślepców królem jest jednooki.
Читать дальше