– Tam – wskazała.
Dostrzegli skrzynię w bladym świetle poranka. Bell rozejrzał się, po czym przypadł do kufra, a Sachs pobiegła do pokoju Percey i zajrzała do środka. Kobieta spokojnie spała w łóżku.
Sachs wycofała się na korytarz, otworzyła nóż i kucnęła, mrużąc oczy. W chwilę później wrócił Bell.
– Włamał się do środka. Zniknęły wszystkie strzelby. Nie ma też amunicji do broni krótkiej.
– Bierzemy Percey i wiejemy.
Usłyszeli dobiegający z niedaleka odgłos kroków. Szczęk odbezpieczanego zamka.
Chwyciła Bella za kołnierz i pociągnęła na podłogę.
Huk wystrzału był ogłuszający. Kula śmignęła tuż nad ich głowami. Sachs poczuła woń palonych włosów – własnych. Jodie musiał zgromadzić spory arsenał – miał pewnie broń wszystkich strażników – ale strzelił ze strzelby myśliwskiej.
Biegiem rzucili się do pokoju Percey. Drzwi otworzyły się dokładnie w momencie, gdy ich dopadli, a na progu stanęła Percey, mówiąc:
– Boże, co się…
Roland Bell wepchnął ją z powrotem do pokoju, przygniatając całym ciałem do podłogi. Sachs wpadła na nich. Zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz i podbiegła do okna, otwierając je na oścież.
– Już, już, już…
Bell poderwał z podłogi ogłuszoną Percey Clay i zaniósł w kierunku okna. Kilka grubych pocisków na jelenie rozpruło drzwi wokół zamka.
Żadne z nich nie popatrzyło, czy Trumniarzowi udało się sforsować drzwi. Wygramolili się przez okno w blask świtu i ruszyli po okrytej rosą trawie.
Rozdział trzydziesty ósmy
45 godzin – godzina czterdziesta czwarta
Sachs przystanęła obok jeziorka. Ponad szarą, nieruchomą powierzchnią wody unosiły się widmowe strzępy mgły o różowym i czerwonym zabarwieniu.
– Chodźcie – krzyknęła do Bella i Percey. – Dojdziemy do tych drzew.
Wskazała znajdującą się najbliżej naturalną osłonę – szeroki pas drzewa po drugiej stronie jeziorka. Dzieliło ich od niego ponad sto jardów, ale bliżej nie było żadnego schronienia.
Sachs spojrzała przez ramię na dom. Jodiego ani śladu. Kucnęła nad zwłokami jednego ze strażników. Oczywiście mieli puste kabury i opróżnione kieszenie na zapasowe magazynki. Wiedziała, że Jodie zabrał broń, ale miała nadzieję, że o jednym nie pomyślał.
Jest przecież tylko człowiekiem, Rhyme…
Przeszukując ostygłe ciało, znalazła to, czego szukała. Podciągnęła nogawkę spodni strażnika i z kabury nad kostką wydobyła jego zapasową broń. Idiotyczny gnat. Mały, pięciostrzałowy kolt z dwucalową lufą.
Znów zerknęła na dom dokładnie w chwili, gdy w oknie ukazała się twarz Jodiego. Unosił strzelbę myśliwską. Sachs obróciła się, oddając pojedynczy strzał. Pocisk rozbił szybę kilka cali od twarzy mordercy. Jodie cofnął się w głąb pokoju.
Sachs ruszyła sprintem za Bellem i Percey, którzy biegiem okrążali jeziorko, przemykając zygzakiem po pokrytej rosą trawie.
Oddalili się prawie sto jardów od domu, kiedy padł pierwszy strzał. Huk odbił się echem od drzew, a pocisk wyrwał kawałek ziemi tuż obok nogi Percey.
– Kryć się! – zawołała Sachs. – Tutaj. – Wskazała płytkie obniżenie terenu.
Zanim rozległ się drugi strzał, padli na ziemię. Gdyby Bell stał, kula trafiłaby go dokładnie między łopatki.
Od najbliższej kępy drzew, która dałaby im schronienie, wciąż dzieliło ich około pięćdziesięciu stóp. Jednak próba pokonania tej odległości równała się samobójstwu. Jodie miał tak samo doskonałe oko jak Stephen Kall. Sachs uniosła na chwilę głowę.
Nic nie zobaczyła, ale usłyszała eksplozję. Ułamek sekundy później pocisk świsnął w powietrzu tuż obok niej. Poczuła to samo przenikające do szpiku kości przerażenie, co wtedy na lotnisku. Wtuliła w chłodną trawę twarz, mokrą od rosy i potu. Zaczęły drżeć jej ręce.
Bell wyjrzał i zaraz opuścił głowę.
Następny strzał. Kawał ziemi wyrwany parę cali od twarzy detektywa.
– Chyba go widziałem – rzekł Bell. – W krzakach, na prawo od domu. Na wzgórzu.
Sachs trzy razy szybko zaczerpnęła powietrza. Potem przeturlała się pięć stóp w prawo, wystawiła na moment głowę i szybko schowała.
Jodie tym razem nie strzelił, więc miała okazję lepiej się przyjrzeć. Bell miał rację: morderca był na zboczu wzgórza i mierzył do nich ze strzelby na jelenie, zaopatrzonej w celownik optyczny; zobaczyła słaby błysk lunety. Jednak z tego miejsca nie mógł ich trafić, jeśliby pozostali rozciągnięci na dnie zagłębienia w ziemi. Musiał tylko wejść wyżej. Ze szczytu wzniesienia mógłby strzelać wprost do niecki, w której się ukryli – idealnej strefy rażenia.
Minęło pięć minut bez jednego strzału. Pewnie Jodie wspina się na wzgórze – ostrożnie, bo wiedział, że Sachs ma broń i przekonał się o jej umiejętnościach strzeleckich. Zdołają przeczekać? Kiedy zjawi się helikopter oddziału specjalnego?
Sachs zacisnęła oczy, wdychając zapach ziemi i trawy.
Pomyślała o Lincolnie Rhymie.
Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny, Sachs…
Nigdy nie poznasz sprawcy, jeśli nie przejdziesz drogi, którą on szedł, dopóki po nim nie posprzątasz…
Ależ Rhyme, pomyślała, przecież to nie Stephen Kall. Jodie nie jest mordercą, którego znam. Nie byłam w miejscach jego zbrodni. To nie do jego umysłu zaglądałam…
Szukała wzrokiem jakiejś niżej położonej drogi, którą bezpiecznie mogliby się dostać między drzewa, ale nic nie znalazła. Gdyby ruszyli się o pięć stóp w którąkolwiek stronę, Jodie miałby sposobność do oddania celnego strzału.
Zresztą gdy tylko dotrze na szczyt wzniesienia, będzie ich miał jak na dłoni.
Coś jej nagle przyszło do głowy. Że miejsca zbrodni, które zabezpieczała, były w istocie miejscami zbrodni, które popełnił Trumniarz. Rzecz jasna to nie on zastrzelił Brita Hale’a ani nie podłożył bomby, która rozsadziła samolot Eda Carneya, ani nie zadźgał Johna Innelmana w piwnicy biurowca. Lecz to Jodie był sprawcą.
Wejdź w jego umysł, Sachs – usłyszała w głowie głos Lincolna Rhyme’a.
Jego najniebezpieczniejszą… moją najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp.
– Słuchajcie – zawołała, odwracając się. – Cofnijcie się tutaj. – Pokazała płytki wąwóz.
Bell posłał jej wściekłe spojrzenie. Zobaczyła, że on też chce za wszelką cenę dostać Trumniarza. Lecz z wyrazu jej oczu odczytał, że morderca ma być jej i tylko jej zdobyczą. Bez dyskusji. Dostała tę szansę od Rhyme’a i nic na świecie nie było w stanie jej powstrzymać.
Detektyw z powagą skinął głową i pociągnął Percey do ledwie widocznej bruzdy w ziemi.
Sachs sprawdziła rewolwer. Zostały cztery pociski.
Mnóstwo.
O wiele więcej niż potrzeba…
Jeżeli mam rację.
A mam? – zastanawiała się z twarzą wciśniętą w pachnącą i mokrą ziemię. Uznała, że tak – ma rację. Frontalny atak nie był w stylu Trumniarza.
Podstęp…
Właśnie tym go poczęstuję.
– Nie podnoście się. Cokolwiek się stanie, nie podnoście się z ziemi. – Stanęła na czworakach, wyglądając na zewnątrz niecki. Oddychała powoli, przygotowując się.
– Amelio, to strzał ze stu jardów – szepnął Bell. – Nie przeceniasz się?
Zignorowała jego uwagę.
– Amelio – powiedziała Percey. Przez chwilę patrzyła jej w oczy. Obie kobiety uśmiechnęły się do siebie.
– Głowa w dół – rozkazała Sachs, a Percey posłusznie wtuliła się w trawę.
Amelia Sachs wstała.
Читать дальше