Kontrola też to zauważyła.
– „Foxtrot Bravo”, musisz nabrać trochę wysokości. Podchodzisz za nisko.
Znowu za stery. Prędkość zmalała. Niebezpieczeństwo przeciągnięcia. Stery naprzód.
– Dwie i pół mili do lądowania, wysokość tysiąc dziewięćset stóp.
– Za nisko, „Foxtrot Bravo”! – ostrzegł ponownie kontroler lotów.
Spojrzała przed siebie, poza srebrny nos samolotu. Zobaczyła wszystkie światła – stroboskopowe światła podchodzenia do lądowania, mrugające do nich zachęcająco, niebieskie punkciki wyznaczające drogę do kołowania, pomarańczowoczerwone pasa startowego… I światła, jakich Percey nigdy nie widziała przy podchodzeniu. Setki błyskających białych i czerwonych lamp. Wszystkie wozy ratownicze.
Wszędzie światła.
Wszystkie gwiazdy wieczoru…
– Ciągle nisko – powiedział Brad. – Uderzymy o ziemię dwieście jardów za blisko.
Pociły się jej ręce. Wyciągnięta do przodu, Percey znów pomyślała o Lincolnie Rhymie, przypiętym do wózka i pochylającym w przód głowę, kiedy przyglądał się czemuś na monitorze komputera.
– Za nisko, „Foxtrot Bravo” – powtórzyła kontrola. – Wysyłam wozy ratownicze przed pas startowy.
– Nie zgadzam się – odparła niewzruszenie Percey.
– Wysokość tysiąc trzysta. Półtorej mili do lądowania.
Mamy trzydzieści sekund! Co mam robić?
Ed? Powiedz… Brit? Niech mi ktoś powie…
Gdzie moja małpia zręczność? Co mam, do cholery, zrobić?!
Wyjrzała przez okno kabiny. W blasku księżyca dostrzegła miasteczka i przedmieścia, jakieś pola, a po lewej rozciągała się szeroka połać pustyni.
Kolorado to stan pustynny… No jasne!
Nieoczekiwanie wykonała ostry przechył w lewo.
Zaskoczony Brad, nie wiedząc, co robi Percey, zawołał:
– Prędkość spadku trzy dwieście, wysokość tysiąc stóp, dziewięćset, osiemset pięćdziesiąt…
Przechył samolotu bez silników kosztuje błyskawiczną utratę wysokości.
– „Foxtrot Bravo”, nie skręcaj – krzyknął kontroler. – Powtarzam, nie skręcaj! Masz za małą wysokość.
Nad pasem pustyni wyrównała lot.
Brad zaśmiał się krótko.
– Wysokość stała…Wysokość rośnie, mamy dziewięćset stóp, tysiąc, tysiąc dwieście. Tysiąc trzysta… Nic nie rozumiem.
– Ciepły prąd powietrza – wyjaśniła. – W ciągu dnia pustynia absorbuje ciepło, a w nocy oddaje.
Kontrola w Denver też się tego domyśliła.
– Dobrze, „Foxtrot Bravo”! Dobrze. Zyskaliście jakieś trzysta jardów przy lądowaniu. Kurs prawo dwieście dziewięćdziesiąt, teraz lewo dwieście osiemdziesiąt. Dobrze. Jesteś na kursie. Słuchaj, „Foxtrot Bravo”, jeżeli chcesz skasować światła podchodzenia, wal prosto przed siebie.
– Dzięki za propozycję, Denver, ale chyba siądę tysiąc za numerami.
– Też może być.
Mieli następny kłopot. Wprawdzie mogli już dolecieć do pasa, lecz wciąż lecieli za szybko. Przydałyby się klapy, których zadaniem była redukcja prędkości przy lądowaniu. Normalna prędkość leara 35A z wyłączonymi silnikami wynosiła sto dziesięć mil na godzinę. Bez klap zbliżała się do stu osiemdziesięciu. Przy takiej szybkości nawet pas startowy długości dwóch mil byłby za krótki.
Percey zastosowała więc ślizg boczny.
Jest to prosty manewr, wykorzystywany podczas lądowania przy silnych bocznych wiatrach w małym prywatnym samolocie. Przechyla się maszynę w lewo, naciskając równocześnie prawy pedał sterowania kierunkowego, dzięki czemu samolot znacznie zwalnia. Percey nie wiedziała, czy ktoś przed nią używał tej techniki w siedmiotonowym odrzutowcu, lecz nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Potrzebuję twojej pomocy – powiedziała do Brada, łapiąc z trudem powietrze i czując ból przeszywający jej otartą skórę na dłoniach. Brad też złapał za wolant i nadepnął na pedały. Samolot zwolnił, choć niebezpiecznie przechylił się w lewo.
Percey zdołała go wyprostować, zanim zetknął się z pasem. Nadzieja w niej odżyła.
– Prędkość lotu? – zawołała.
– Sto pięćdziesiąt węzłów.
– Wygląda to nieźle, „Foxtrot Bravo”.
– Dwieście jardów do pasa startowego, wysokość dwieście osiemdziesiąt stóp – rzekł Brad. – Światła podejścia na godzinie dwunastej.
– Prędkość spadku? – zapytała.
– Dwa sześćset.
Za szybko. Lądowanie przy takiej prędkości opadania mogło zniszczyć podwozie. A także groziło detonacją bomby.
Przed sobą zobaczyła błyskające światła podejścia, kierujące ich naprzód…
W dół, w dół…
Gdy pędzili w kierunku rusztowania ze światłami, Percey krzyknęła:
– Przejmuję samolot!
Brad puścił wolant steru.
Percey wyprostowała leara z bocznego przechyłu i zadarła nos. Samolot pięknie uniósł przód i chwycił wiatr, zatrzymując karkołomny spadek tuż nad numerami na początku pasa.
Chwycił wiatr tak dobrze, że nie chciał siąść.
Lżejszy bez paliwa samolot mknął naprzód w gęstym powietrzu, ani myśląc o lądowaniu.
Zerknęła na żółte i zielone wozy ratownicze, rozstawione po obu stronach pasa.
Tysiąc stóp za numerami nadal wisieli trzydzieści stóp nad betonem.
Chwilę później byli już dwa tysiące za numerami. Potem trzy.
Do diabła, niech coś ją w końcu posadzi na ziemi!
Percey pchnęła ster naprzód. Nos samolotu opadł niebezpiecznie, więc szarpnęła z powrotem wolant. Srebrny ptak zadrżał, po czym miękko osiadł na betonie. Było to najłagodniejsze lądowanie w jej karierze.
– Hamulce do dechy!
Percey i Brad równocześnie wdusili pedały, słysząc pisk klocków hamulcowych i czując gwałtowne wibracje. Kabina wypełniła się dymem.
Byli już w połowie długości pasa, lecz nadał pędzili z szybkością stu mil na godzinę.
Trawa, pomyślała Percey. Jeżeli będzie trzeba, skręcę na trawę. Zniszczę podwozie, ale przynajmniej uratuję ładunek…
Siedemdziesiąt, sześćdziesiąt…
– Alarm pożarowy, prawe koło – zameldował Brad. A potem: – Alarm pożarowy, przednie koło.
Mam to gdzieś, pomyślała i naparła na pedały całym ciężarem ciała.
Learem zaczęło rzucać na boki i trząść. Percey skontrowała, skręcając przednie koło. Do kabiny wdarło się jeszcze więcej dymu.
Sześćdziesiąt mil na godzinę, pięćdziesiąt, czterdzieści…
– Drzwi – zawołała do Bella.
W ułamku sekundy detektyw był przy drzwiach, wypychając je na zewnątrz; zmieniły się w schodki.
Z kilku miejsc jechały w ich kierunku wozy strażackie.
Z przeraźliwym jękiem dymiących hamulców lear N695FB zatrzymał się dziesięć stóp przed końcem pasa.
Najpierw w kabinie rozległ się głos Bella:
– Dobra, Percey, uciekaj! Ruszaj się.
– Muszę…
– Teraz ja dowodzę! – krzyknął detektyw. – Jak trzeba będzie, wywlokę cię stąd siłą. A teraz spadaj.
Bell wypchnął ją i Brada za drzwi, potem sam zeskoczył na beton, odciągając ich od samolotu. Zawołał do strażaków, którzy zaczęli oblewać pianą wnęki kół:
– Na pokładzie jest bomba, może w każdej chwili wybuchnąć. W silniku. Nie zbliżajcie się.
Obserwując tłum strażaków i ratowników otaczających samolot, trzymał w dłoni jeden ze swoich pistoletów. Percey wcześniej uważała, że Bell zachowuje się czasem jak stuknięty paranoik, lecz zdążyła od tego czasu zmienić zdanie.
Przystanęli w odległości stu stóp od samolotu. Na pasie zatrzymał się wóz oddziału pirotechników policji Denver. Bell przywołał ich gestem.
Читать дальше