– Mel, zrobiłeś chromatogram i spektrogram cieczy z bielizny?
– Właśnie byłem w trakcie, gdy przyszli federalni. Muszę powtórzyć analizę.
Pobrał próbkę i wprowadził ją do komory chromatografu. Włączył aparat. Sachs z zainteresowaniem obserwowała sygnały pojawiające się na ekranie. Wyglądały jak wskaźniki giełdowe.
Rhyme zauważył, że stoi blisko niego. Przysunęła się chyba, gdy nie patrzył na nią.
– Ja byłam… – odezwała się cicho.
– Tak?
– Byłam bardziej otwarta, niż powinnam. Mówiłam bez osłonek. Wpadłam w złość. Nie wiem dlaczego, ale wpadłam.
– Miałaś rację – powiedział Rhyme.
Patrzyli sobie w oczy. Rhyme przypomniał sobie poważne dyskusje z Blaine. Gdy rozmawiali, skupiali swój wzrok na przedmiotach znajdujących się między nimi: na jednym z ceramicznych koników, które zbierała, na książce, na prawie pustej butelce merlota lub chardonnay.
– Badam miejsce przestępstwa inaczej niż większość kryminalistyków – zaczął. – Potrzebowałem kogoś, kto nie miał z góry wyrobionego sądu. Poza tym kogoś myślącego.
Sprzeczne cechy, których szukamy bez skutku u kochanej osoby. Odporność i kruchość w odpowiedniej proporcji.
– Gdy poszłam do Eckerta, chodziło mi jedynie o moje przeniesienie. Nie sądziłam, że skontaktuje się z FBI i zabiorą nam sprawę.
– Wiem o tym.
– Nie potrafiłam utrzymać nerwów na wodzy. Przepraszam.
– Nie musisz się tłumaczyć, Sachs. Potrzebuję kogoś, kto by mi powiedział, że właśnie zachowuję się jak idiota. Thom to robi, dlatego go lubię.
– Nie rozczulaj mnie, Lincoln! – zawołał Thom z drugiego końca pokoju.
– Nikt poza nim mi nie powie, żebym wyniósł się do stu diabłów – kontynuował Rhyme. – Wszyscy traktują mnie, jakbym był z porcelany. Nienawidzę tego.
– Nie wydaje się, żebyś w ostatnim czasie otoczony był ludźmi…
– To prawda – przyznał po chwili milczenia.
Obraz na monitorze komputera połączonego z chromatografem i spektrometrem zatrzymał się. Sygnały tworzyły ciągnący się w nieskończoność podpis. Mel Cooper wpisał coś na klawiaturze i odczytał wyniki:
– Woda, olej napędowy, fosforany, sód, ślady minerałów… Nie mam pojęcia, co to jest.
Rhyme zastanawiał się, co miało być informacją przekazaną przez przestępcę. Sama bielizna czy tajemnicza ciecz?
– Zajmijmy się czymś innym. Chcę zobaczyć kurz.
Sachs pokazała mu torebkę, która zawierała różowawy piasek z kawałkami gliny i kamykami.
– Stabilizator – oznajmił. – Mieszanina piasku i kawałków skał. Materiał pochodzi bezpośrednio znad podłoża skalnego na Manhattanie. Znajdują się w nim domieszki krzemianu sodu?
Cooper przyjrzał się wynikom.
– Tak. Jest go dużo.
– Zatem trzeba szukać miejsca w południowej części Manhattanu, w promieniu kilkudziesięciu metrów od zbiorników wodnych. – Rhyme roześmiał się, widząc zdumiony wzrok Sachs. – To nie jest magia, Sachs. Po prostu odrobiłem pracę domową. Firmy budowlane, gdy kopały fundamenty w podłożu skalnym w pobliżu zbiorników wodnych, mieszały krzemian sodu i odpowiednie minerały do stabilizowania podłoża. Oznacza to, że materiał pochodzi z południowej części miasta. Teraz zajmiemy się liściem.
Uniosła torbę.
– Nie domyślam się, co to jest. Nigdy takiego na Manhattanie nie widziałem.
– Mam spis stron internetowych poświęconych ogrodnictwu – powiedział Cooper, wpatrując się w ekran. – Przeszukam je.
Rhyme w pewnym okresie zainteresował się Internetem, ale podobnie jak w przypadku książek, filmów i malarstwa jego zainteresowanie cyberświatem w końcu osłabło. Być może dlatego, że jego świat był w dużej mierze wirtualny i sieć była dla niego miejscem wyjątkowo smutnym.
Ekran szybko zmieniał się, gdy Cooper przeszukiwał Internet.
– Muszę ściągnąć kilka plików. Zajmie to dziesięć-piętnaście minut.
– Dobrze – powiedział Rhyme. – Zajmiemy się teraz pozostałymi materiałami znalezionymi przez Sachs, ale nie wskazówkami. Mel, użyjemy teraz naszej tajnej broni.
– Tajnej broni? – spytała Sachs.
– Analizy śladowej.
Agent specjalny Fred Dellray zdecydował, że do domu wejdzie dziesięciu agentów: dwie grupy operacyjne oraz śledczy i obserwator. Spoceni agenci w kamizelkach stali w krzakach. Po przeciwnej stronie ulicy, na piętrze opuszczonego domu z brązowego kamienia, zespół poszukiwań i obserwacji umieścił mikrofony i czujniki podczerwieni, kierując je w stronę mieszkania przestępcy.
Trzech snajperów z remingtonami ulokowało się na dachach. Obok nich znajdowali się wyposażeni w lornetki obserwatorzy.
Dellray ubrany w kurtkę FBI i dżinsy – zdjął zielony garnitur – słuchał raportów przekazywanych drogą radiową.
– Punkt obserwacyjny do dowódcy. Mamy sygnał w podczerwieni. Coś porusza się w piwnicy.
– Jak wygląda? – spytał Dellray.
– Nie wiemy. Szyby są zbyt brudne.
– Jest sam? Może prowadzi ofiarę? – Uznał, że Sachs prawdopodobnie miała rację: przestępca porwał już kolejną ofiarę.
– Trudno powiedzieć. Widzimy tylko źródło ciepła i ruch.
Dellray umieścił kilku agentów wokół domu. Meldowali teraz: „Nie ma znaków życia na parterze i pierwszym piętrze. Garaż jest zamknięty”.
– Snajperzy? – spytał Dellray. – Raporty.
– Snajper jeden do dowódcy. Celuję w drzwi wejściowe. Koniec.
Pozostali celowali w stronę korytarza i pokoju na piętrze.
– Gotowi do działania – zameldowali.
Dellray wyciągnął duży pistolet.
– Okay, mamy papiery – powiedział. Oznaczało to, że mieli nakaz sądowy. Nie musieli pukać. – Naprzód! Zespół pierwszy i drugi. Ruszamy!
Pierwszy zespół operacyjny wywalił drzwi taranem. Drugi – użył trochę bardziej cywilizowanych metod. Wybito szybę w drzwiach z tyłu domu i otworzono je. Agenci wpadli do środka.
Dellray wszedł za agentami pierwszego zespołu.
Smród rozkładającego się ciała był tak intensywny, że Dellray – nie nowicjusz – musiał głęboko wciągnąć powietrze, by powstrzymać wymioty.
Agenci z drugiego zespołu sprawdzili parter, po czym wbiegli na górę do sypialni. Pierwszy zespół skierował się do piwnicy. Słychać było szuranie butów na starej drewnianej podłodze.
Dellray wbiegł na schody prowadzące do piwnicy, skąd dochodził odór. Usłyszał kopnięcie w drzwi i krzyk:
– Nie ruszać się! Agenci federalni! Stać!
Ale gdy dobiegł do drzwi piwnicy, agent wykrztusił innym tonem:
– Do diabła, co to jest? Jezu…
– Cholera! – prychnął inny agent. – Obrzydliwość.
– Gówno w pozłotku – burknął Dellray, gdy wszedł do środka. Oddychał głęboko. Co za upiorny zapach.
Na podłodze leżało ciało mężczyzny, sączyła się z niego czarna ciecz. Miał podcięte gardło. Jego martwe, szkliste oczy były nieruchome, ale tułów zdawał się poruszać – unosił się i przesuwał. Dellray się wzdrygnął. Nie udało mu się do tej pory polubić robactwa. Duża liczba robaków i larw wskazywała, że mężczyzna nie żyje co najmniej od trzech dni.
– Dlaczego zarejestrowano sygnał w podczerwieni? – zapytał jeden z agentów.
Dellray wskazał ślady zębów myszy i szczurów na spuchniętych nogach i boku ofiary.
– One są wszędzie. Pochowały się teraz. Przerwaliśmy im obiad.
– Co się stało? Jedna z ofiar go sprzątnęła?
– O czym ty mówisz? – burknął Dellray.
– To nie jest on?
– Nie, to nie on! – wybuchnął Dellray, wpatrując się w ranę na ciele.
Читать дальше