Zdajesz sobie z tego sprawę?
– I nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, jak ona na tym wyjdzie. – Morley przechadzał się w tę i z powrotem wzdłuż krat, nucąc jakąś piosenkę. Jego oczy migotały srebrnym blaskiem. Nie wyrażały głodu, raczej rozbawienie. – Moi drodzy, wydaje mi się, że jest wam cokolwiek ciasno. Może was wypuścić?
– Wbrew pozorom całkiem tu wygodnie – odezwał się Shane. – Z każdą chwilą czuję się tutaj coraz lepiej.
– Może… – Morley się odwrócił. – Ach, postanowiłeś być dżentelmenem, rozumiem. Oczywiście. Panie przodem.
– Nie! – Shane rzucił się na kraty. Morley wpatrywał się teraz w dziewczyny. Claire uświadomiła sobie z przerażeniem, że udawanie twardziela na niewiele się tu zda. Nie w przypadku Morleya.
– Zmieniłem zdanie. Oczywiście, że pójdę pierwszy.
Morley pogroził Shane'owi palcem i nie spuszczał oczu z dziewcząt. – Nie, miałeś swoją szansę. A poza tym gardzę tymi, którzy uznają się za dżentelmenów. W ten sposób nie zyskuje się przyjaciół.
– Nie! – krzyknął Shane i uderzył dłonią w kraty.
Zadźwięczały ponuro. – Chodź tu, ty zawszona kanalio.
Bierz, co chciałeś.
– Wszy wysysają krew – powiedział spokojnie Morley. – Właściwie te małe spryciary są kuzynkami wampirów.
Właściwie nie czuję się urażony twoją inwektywą. Chłopcze, musisz wymyślić jakiś lepszy sposób, żeby mnie obrazić.
Powiedz, że moja broda bardziej przypomina szczotkę do podłóg albo że mam więcej włosów niż rozumu. Bądź godny swoich przodków, błagam.
Shane nie miał pojęcia, jak na coś takiego odpowiedzieć. Claire chrząknęła.
– Na przykład… Żeś jest kamiennym przeciwnikiem, w którego sercu nadaremnie szukałbyś kropli ludzkiego uczucia? – Nienawidziła Szekspira. Ale musiała się nauczyć fragmentu na pamięć, bo w liceum wystawiali Kupca weneckiego.
I sądząc po zaskoczonej minie Morleya, było warto. Aż się cofnął o krok.
– To mówi! – zawołał. – I to śpiewnymi, wspaniałymi słowy. Acz nie mam do tego barda wielkiej sympatii. Był żałosnym kompanem, jeśli chodzi o picie. Zawsze gdzieś uciekał, żeby gryzmolić coś w samotności. Pisarze… Strasznie nudna rasa.
– Co tu robisz? Bo wiem, że nie przybyłeś, by nas ratować. – Claire podeszła i zacisnęła dłonie na kratach, jakby wcale się go nie bała. Miała nadzieję, że wampir nie usłyszy bicia jej serca, ale wiedziała, że to mało prawdopodobne. – Nie jesteśmy aż tacy ważni.
– No cóż, z tym ostatnim na pewno masz rację. To zupełny przypadek. Tak naprawdę szukamy miasta. Raczej małego, oddalonego od innych i łatwego do opanowania.
Zdawało nam się, że to tutaj będzie dobre, ale jest za duże jak na nasze potrzeby.
My.
Morley nie uciekł z Morganville sam. Claire przypomniała sobie odgłos wielkiego silnika na zewnątrz. Tak czy inaczej, pojazd na pewno był wypełniony wampirami, głównie tymi, o których wypuszczenie z Morganville ubiegał się Morley.
Było coraz weselej.
– Nie możecie się tu tak po prostu sprowadzić. – Claire starała się, by jej słowa brzmiały rozsądnie. Jakby to miało pomóc. Puściła kraty i cofnęła się, gdy Morley znów się do niej zbliżył. – Tu mieszkają ludzie.
– To prawda i nie zamierzamy tu się osiedlić. Za wiele kłopotu z podporządkowaniem sobie tak dużej populacji.
Ale potrzebujemy zapasów, a to miasto jest nieźle zaopatrzone. Wręcz doskonale! – Nagle Morley rzucił się do przodu, złapał kraty celi i wyrwał je, ot tak. Zgrzytnęło żelazo i pękły łączenia.
Eve, chowająca się za plecami Claire, jęknęła.
Shane coś krzyczał. Claire nawet nie drgnęła, tylko z jakiegoś powodu szyja, w miejscu, gdzie ugryzł ją Myrnin i gdzie nadal miała brzydką bliznę, zaczęła ją boleć.
Morley stał tam przez chwilę, opierając dłonie o framugę wyrwanych drzwi, po czym wszedł do środka. A raczej wślizgnął się jak pantera. Oczy mu poczerwieniały, tęczówki się rozświetliły i rozbłysły krwiście.
– Padnij! – krzyknął ktoś za nim, a Claire rzuciła się natychmiast na podłogę. Dało się słyszeć ryk i dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to odgłos wystrzału. Morley zachwiał się i upadł na jedno kolano.
Szeryf wyglądał na oszołomionego, po twarzy spływała mu krew, ale rewolwer trzymał pewnie.
– Na ziemię, draniu. I nie zmuszaj mnie, żebym znów strzelił.
Morley powoli osunął się na podłogę. Szeryf odetchnął z ulgą i machnął ręką w stronę Eve i Claire, żeby wyszły z celi. Claire szybko przeskoczyła wyciągniętą rękę wampira, ze strachem, że w jednej chwili ją złapie, jak na filmach.
Nie zrobił tego. Eve wahała się chwilę, po czym rzuciła się do ucieczki, przeskakując dobrych kilkanaście centymetrów nad Morleyem. Szeryf złapał je i odsunął na bok. Otworzył celę Shane'a.
– Wychodź – rzucił. – I pomóż mi wsadzić go do środka.
– Nie ma sensu go zamykać – stwierdził Shane. – Wyrwał już dwoje drzwi. Chce pan, żeby zajął się trzecimi?
Szeryf najwyraźniej starał się o tym nie myśleć.
– Kim są ci ludzie? – warknął. – To jakieś cholerne potwory!
– Jakieś… – odpowiedział Shane. Objął Claire, a po chwili przytulił też Eve. – Dzięki. Wiem, że pan nam nie wierzy, ale to nie my jesteśmy tymi złymi.
– Zaczynam podejrzewać, że mówisz prawdę.
– Co pana naprowadziło na trop? Kły czy wyrwane drzwi? – Shane nie czekał na odpowiedź. – On wcale nie umarł. Tylko udaje.
– Co?
– Jego nie da się tym zabić – wtrąciła Eve. – Nie da się go nawet przyhamować.
Szeryf odwrócił się do leżącego na podłodze Morleya. Wycelował w niego broń i zastygł w bezruchu. Morley nie drgnął.
– Nie, nie żyje. – Szeryf podszedł i dotknął brudnej szyi Morleya. Szybko zabrał rękę i się cofnął. – Jest zimny.
Morley zaśmiał się, przewrócił na plecy i powoli wrócił do pozycji siedzącej, odgrywając scenę powstania z grobu niczym w kiczowatym filmie o Drakuli. Jego wygląd szaleńca potęgował efekt.
Szeryf znów się cofnął, aż pod samą ścianę, i wycelował w Morleya z rewolweru, po czym znów pociągnął za spust.
Morley strzepnął ubranie, nie zwracając uwagi na kulę, która go trafiła.
– Proszę – mówiąc to, błyskawicznie zbliżył się do szeryfa, wyjął broń z jego ręki i rzucił w kąt celi. – Nienawidzę hałasu. No chyba że to krzyki. Krzyki są w porządku. Pan pozwoli, że zaprezentuję.
Złapał szeryfa za szyję.
Przez próg przebiegło coś bladego i bardzo szybkiego. Okazało się, że to kolejny wampir, Patience Goldman. Była ciemnowłosą młodą kobietą, ładną, o dużych ciemnych oczach i skórze, która byłaby pewnie oliwkowa, gdyby jej właścicielka nadal żyła. Dodawało to jej bladości miodowy odcień.
Objęła smukłą dłonią nadgarstek Morleya.
– Nie – powiedziała Patience. Claire już kilka razy spotkała ją i rodzinę Goldmanów. Właściwie ich lubiła. Jak na wampiry, naprawdę przejmowali się innymi ludźmi. – Nie ma takiej potrzeby.
Morley wyglądał na urażonego i zamachnął się na nią drugą ręką.
– Nie dotykaj mnie, kobieto. To nie twoja sprawa.
– Przybyliśmy zdobyć… zapasy. – Patience wypowiedziała te słowa z jakimś wstydem i skrępowaniem. Claire natychmiast zrozumiała, że zapasy oznaczały ich krew. – Mamy to, czego potrzebujemy. Chodźmy. Im dłużej będziemy zwlekać, tym większe wzbudzimy zainteresowanie. To zbędne ryzyko.
Patience i Jacob, jej brat, od jakiegoś czasu kręcili się blisko Morleya i chcieli się wyrwać z Morganville, spod kurateli rodziców – Theo Goldman nie był zły, ale raczej surowy, przynajmniej jeśli chodziło o rodzinę. Claire bez trudu mogła uwierzyć, że Patience i Jacob przyłączyli się do Morleya, skoro sam uciekał, ale odrzucała myśl, że mogliby nie sprzeciwić się zabijaniu ludzi. A przynajmniej zabijaniu bez potrzeby.
Читать дальше