Rzeczywiście, znaleźli stację benzynową z parkingiem dla ciężarówek i barem. Nie było to duże ani bardzo czyste miejsce, ale otwarte. Parking był zastawiony – sześć dużych tirów i całkiem sporo mniejszych ciężarówek. Oliver minął parking i zatrzymał się pod dystrybutorem paliwa.
– Zatankuj do pełna – zwrócił się do Michaela. – A potem zaparkuj i czekajcie na mnie w środku. Wrócę.
– Czekaj, kiedy?
– Jak tylko skończę. Jestem pewien, że znajdziecie jakiś sposób na zabicie czasu. – Otworzył drzwi i poszedł. Zniknął, gdy tylko opuścił krąg światła rzucanego przez stację.
– Moglibyśmy po prostu odjechać – zauważył Shane. – Zatankować i zniknąć.
– I myślisz, że to dobry plan?
– Tak serio? Nie bardzo. Ale fajny.
– Fajny, bo może nas doprowadzić do śmierci?
Niektórych nawet szybciej niż innych.
– Oczywiście, wymawiaj nam naszą śmiertelność, panie wskrzeszony. Ale tak serio, to czemu tego nie zrobić?
Olać Olivera i nie będziemy musieli wracać do Morganville, nigdy! Zastanówcie się.
Claire oblizała wargi i powiedziała cicho:
– Shane, niektórzy z nas nie mogą sobie tak po prostu odejść. Tam są moi rodzice. Mama i brat Eve. Nie możemy tak po prostu ich zostawić, jeśli nie chcemy, żeby stała im się krzywda.
Shane wyglądał na zawstydzonego, jakby zupełnie o tym zapomniał.
– Nie chodziło mi o… – westchnął ciężko. – Tak, racja.
Rozumiem, co masz na myśli.
– A do tego ja jestem teraz związany z Amelie. – Dodał Michael. – Jeśli będzie chciała, znajdzie mnie. Jakbyś mnie wziął na wielką ucieczkę, to tak jakbyś miał pluskwę do wyszukania przez GPS. – Aj…
– No właśnie…
Eve odezwała się błagalnym tonem.
– Łazienka?
I tak zakończyła się dyskusja o ucieczce. Przynajmniej na razie.
Bar dla tirowców okazał się gorszy wewnątrz niż na zewnątrz.
Kiedy Claire otworzyła drzwi – Shane starał się być szarmancki i zrobić to za nią – zadźwięczał malutki dzwoneczek, a kiedy podniosła wzrok, stwierdziła, że skupia na sobie spojrzenia wszystkich gości.
– Nieźle – wyszeptał za jej plecami Shane. – Ale żulernia.
Claire też miała takie wrażenie. Tutejsi ludzie byli przerażający. Najmłodszą osobą, poza nimi, była zasuszona, zbyt mocno opalona chuda kobieta około trzydziestki, ubrana w kusy top i postrzępione u dołu szorty. I była wytatuowana, bardzo. Wszyscy inni byli starsi, więksi, groźniejsi i niepokojąco skupieni na przybyszach.
I wtedy do wnętrza weszła Eve, w całej swojej gotyckiej krasie, przeskakując z jednej obutej w martensy nogi na drugą.
– Łazienka? – zapytała wielkiego, brodatego faceta za barem. Skrzywił się, po czym sięgnął pod blat i wyciągnął klucz przymocowany do dużego kawałka żelaza.
– Dziękuję. – Eve złapała klucz i pobiegła przez ciemny korytarz w stronę napisu „Toalety". Claire miała wątpliwości, czy zdobyłaby się na coś takiego, bez względu na to, jak bardzo chciałoby jej się siusiu. To nie wyglądało na bezpieczne miejsce, nie wspominając już o czystości.
Michael wszedł ostatni i ogarnął całą sytuację jednym wprawnym spojrzeniem. Uniósł brwi i spojrzał na Shane'a. Ten wzruszył ramionami i rzekł:
– Taa, wiem. Nieźle, co?
– Zajmijmy stolik – zaproponował Michael. – I zamówmy coś do jedzenia.
Claire domyśliła się, że Michael zakłada, że jak zostawią tu trochę pieniędzy, to miejscowi będą ich bardziej lubić. Jakoś nie wierzyła, że to zadziała. Spostrzegła tabliczki porozwieszane we wnętrzu: „Jeśli wyciągniesz broń, my zrobimy to szybciej". „Kontrola broni oznacza, że trafiasz w to, w co celujesz". „Nie ma przejścia – do łamiących zakaz strzelamy, do tych, co przeżyli, strzelamy jeszcze raz".
– Jakoś nie jestem głodna. – Ale Michael miał rację. To było jedyne rozwiązanie, jeśli nie chcieli siedzieć w samochodzie. – Może coś do picia. Mają colę, prawda?
– Claire, ludzie w Botswanie mają colę. Jestem przekonany, że na zadupiu w Teksasie też mają colę.
Kiedy wreszcie usiedli w jednym z niechlujnych, plastikowych boksów, wciąż obserwowani przez miejscowych, dołączyła do nich Eve. Była zdecydowanie bardziej zrelaksowana, pełna energii i bardziej… jak ona.
– Lepiej – zakomunikowała wszystkim, po czym przysiadła się do Michaela. – Mmm, zdecydowanie lepiej.
Objął ją ramieniem i się uśmiechnął. To było słodkie. Claire też się uśmiechnęła i przytuliła do Shane'a. – Jak było w łazience?
Eve przeszedł dreszcz.
– Nigdy więcej nie będziemy o tym wspominać.
– Tak podejrzewałam.
– Chcesz coś zjeść?
– O tak! Może mają lody?
Jedyne, czego jeszcze brakowało rozentuzjazmowanej Eve, to duża dawka cukru, ale lody były naprawdę dobrym pomysłem. Claire rozejrzała się za kelnerką i zobaczyła jedną opierającą się o spękany kontuar, rozmawiającą z mężczyzną po drugiej stronie. Oboje wpatrywali się w Claire i jej przyjaciół i nie wyglądali zbyt przyjaźnie.
– Ehm, dzieciaki, może darujemy sobie lody i jednak wrócimy do samochodu?
– Zrezygnować z lodów? Ani myślę! – sprzeciwiła się Eve, machnęła ręką na kelnerkę i się uśmiechnęła. Claire się skrzywiła. – Wyluzuj. Zawsze dogaduję się z ludźmi.
– W Morganville!
– To bez różnicy – odparła Eve. Wciąż się uśmiechała, ale z coraz większym trudem, ponieważ kelnerka dalej się na nich gapiła i ani myślała się ruszyć. Eve podniosła głos. – Cześć. Chciałabym coś zamówić. Hop, hoop!
Zagapieni na nich kelnerka i jej rozmówca zdawali się przymurowani do swojego miejsca. I nagle ktoś ich zasłonił. Trzech mężczyzn, dużych i napakowanych, o bardzo nieprzyjaznych minach.
Shane, który do tej pory siedział rozwalony obok Claire, wyprostował się.
– Mamusia nie nauczyła dobrych manier? – zapytał pierwszy facet. – Czekajcie na swoją kolej. Sherry nie lubi, jak się na nią krzyczy.
Eve mrugnęła, po czym powiedziała:
– Ja nie…
– Skąd jesteście? – przerwał jej. Mężczyźni ustawili się w mur, odgradzając ich od reszty pomieszczenia. Shane i Michael wymienili spojrzenia. Wampir przestał obejmować Eve.
– Jedziemy do Dallas – odpowiedziała Eve tak wesoło, jakby sytuacja nie przerodziła się wcale z niewesołej w groźną. – Michael jest znanym muzykiem. Jedzie nagrać swoją płytę.
Faceci zarechotali. To nie był ładny dźwięk i Claire poznała go natychmiast – był niższy, ale tego samego typu, co śmiech Moniki Morrell i jej przyjaciółek, gdy zaczynały polowanie. To nie była wesołość. Raczej dziwna forma agresji – śmianie się z ciebie, nie z tobą.
– Muzyk, tak? Jesteś w jednej z tych chłoptasiowych kapel? – odezwał się drugi facet, niższy i bardziej przysadzisty, ubrany w brudną pomarańczową bejsbolówkę i poplamioną bluzę bez rękawów Uniwersytetu Teksaskiego. – My tu kochamy takie kapele.
– Jak ja spotkam kiedy tych Jonas Brothers, to dam im taki wycisk… – odezwał się trzeci mężczyzna. Wydawał się bardziej wkurzony niż pozostali, z oczami jak czarne dziurki w zasuszonej, sztywnej twarzy. – Dzieciak nie może przestać o nich nadawać.
– Doskonale cię rozumiem – przyznała Eve ze sztuczną słodyczą, na dźwięk której Claire znów się skrzywiła. – Od czasów New Kids on the Błock nie ma już kogo słuchać, prawda?
– Co? – Utkwił w niej spojrzenie tych ciemnych, martwych oczu.
– Och, więc nie jesteś też fanem New Kids on the Błock.
Читать дальше