Teraz, smarując coś w żółtym notatniku, jakby tylko połowicznie uczestnicząc w przesłuchaniu, szeryf powiedział:
– Panie Kale, czy pozwoli pan, że zamiast zadawać pytania, na które udzielił już pan wielokrotnie odpowiedzi, podsumuję, co usłyszeliśmy? Jeśli w podsumowaniu będzie wszystko grało, przejdziemy do nowych spraw, o które chcę zapytać.
– Jasne. Chcę to mieć z głowy i zjeżdżam stąd – zgodził się Kale.
– No to w porządku. Zgodnie z tym, co pan zeznał, pańska żona, Joanna, czuła się spętana przez małżeństwo i opiekę nad dzieckiem, była zbyt młoda, żeby podołać takim obowiązkom. Czuła, że popełniła okropny błąd i że będzie musiała za niego płacić przez resztę życia. Chciała jakiegoś kopa od życia, sposobu ucieczki, więc chwyciła się narkotyków. Czy nie tak określił pan stan jej umysłu?
– Tak – odpowiedział Kale. – Dokładnie.
– Dobrze. Więc zaczęła palić trawkę. Po niedługim czasie przestała wychodzić ze stanu odurzenia. Przez dwa i pół roku żył pan z ćpunką, cały czas nie tracąc nadziei, że ją pan zmieni. Po czym tydzień temu dostała szału, potłukła masę talerzy i cholernie dużo czasu zabrało panu uspokojenie jej. Wtedy właśnie odkrył pan, że ostatnio zaczęła brać PCP – “anielski pył", jak mówią. Przeżył pan wstrząs. Wiedział pan, że niektórzy ludzie stają się niezwykle agresywni pod wpływem PCP, więc kazał pan sobie pokazać miejsce, w którym trzyma towar, i zniszczył go. Potem pan powiedział, że jeśli kiedyś jeszcze weźmie narkotyk w obecności małego, wytrzęsie pan z niej duszę.
Kale odchrząknął.
– Ale tylko mnie wyśmiała. Powiedziała, że żaden ze mnie damski bokser i lepiej żebym nie robił z siebie superfaceta. Powiedziała: “Do diabła, Fletch, dam ci kopa w jaja, a ty mi podziękujesz, że ożywiłam twój powszedni dzień".
– I wtedy załamał się pan i rozpłakał? – spytał Bryce.
– Po prostu… no, załapałem, że nie mam na nią żadnego wpływu.
Z miejsca w oknie Tal Whitman obserwował złamaną smutkiem twarz Kale'a – lub jej wiarygodną podróbkę. Skurwiel był dobry.
– A kiedy zobaczyła, jak pan łka – kontynuował Bryce – to ją trochę otrzeźwiło.
– Zgadza, się – powiedział Kale. – Zdaje się… że ją ruszyło… Wielki byk jak ja, maże się jak gówniarz. Też popłakała i obiecała, że nie weźmie więcej PCP. Pogadaliśmy o tym, co było, o tym, czego spodziewaliśmy się po naszym małżeństwie; powiedzieliśmy sobie masę rzeczy, które może trzeba było obgadać wcześniej, i staliśmy się sobie bliżsi niż w ciągu ostatnich kilku lat. Przynajmniej ja się tak poczułem. Wydawało mi się, że ona też. Przysięgła, że zacznie odpuszczać sobie z trawką.
Bryce dalej machinalnie smarował w notatniku.
– W ostatni czwartek wraca pan wcześnie z pracy i trafia na martwe ciało pańskiego synka w dużej sypialni. Słyszy pan coś za sobą. To Joanna z tasakiem do mięsa, którym zabiła Danny'ego.
– Była nawalona. PCP. Od razu to spostrzegłem. Obłęd w oczach, takie zwierzęce spojrzenie.
– Krzyczała na pana. Bezsensowne rzeczy o wężach żyjących w ludzkich głowach, o ludziach kontrolowanych przez złe węże. Odsuwał się pan, a ona za panem. Nie próbował jej pan odebrać tasaka…
– Myślałem, że mnie zabije. Chciałem ją zagadać.
– I cofał się pan, aż doszedł do szafki nocnej, w której trzyma pan samopowtarzalną trzydziestkę ósemkę.
– Ostrzegłem ją, żeby rzuciła tasak. Ostrzegłem.
– Ale ona rzuciła się na pana z podniesionym tasakiem. Więc strzelił pan do niej. Raz. W pierś.
Kale siedział teraz zgięty, z twarzą w dłoniach. Szeryf odłożył długopis: Splótł ręce na brzuchu.
– Otóż, panie Kale, mam nadzieję, że wytrzyma pan jeszcze chwilkę ze mną. Tylko kilka pytań i będziemy mogli stąd wyjść i zająć się własnymi sprawami.
Kale opuścił ręce. Tal Whitman jasno pojął ten gest. Kale wyobraził sobie, iż “zająć się własnymi sprawami" oznaczało wypuszczenie z aresztu.
– Wytrzymam, szeryfie. Jedź pan dalej.
Bob Robine nie odezwał się słowem.
Zapadnięty w fotel, sflaczały, Bryce Hammond kontynuował:
– Kiedy trzymaliśmy pana jako podejrzanego, panie Kale, wynikło kilka rzeczy, które należałoby wyjaśnić, żebyśmy mogli dać sobie spokój z tą całą okropną sprawą. Otóż niektóre z nich mogą się panu wydać zupełnie duperelne, niewarte pańskiego albo naszego czasu. To drobiazgi, przyznaję. A męczę pana nimi dlatego… no, dlatego, że zależy mi na przyszłorocznych wyborach, panie Kale. Kiedy moi przeciwnicy dopadną mnie na jednym formalnym obsuwie, na choć jednym cholernym drobiazgu, rozdmuchają to i wybuchnie skandal. Powiedzą, że robię się mniej sprawny, leniwy albo coś takiego.
Bryce uśmiechnął się do Kale'a. Nie: wyszczerzył do niego zęby. Tal nie wierzył własnym oczom.
– Rozumiem, szeryfie – powiedział Kale. Na swoim miejscu, na parapecie, Talbert Whitman napiął się, pochylił do przodu.
A Bryce Hammond rzekł:
– Po pierwsze – zachodziłem w głowę, dlaczego zastrzelił pan żonę, potem zrobił duże pranie, a potem dopiero zgłosił nam, co się stało.
Barykady
Odcięte ręce. Odcięte głowy.
Jenny szła chodnikiem obok Lisy. Nie mogła otrząsnąć się z koszmarnych obrazów.
Dwie przecznice na wschód od Skyline Road, na Vail Lane, noc była równie spokojna i nieuchwytnie groźna jak w całym Snowfield. Drzewa, wyższe niż na głównej ulicy, nie przepuszczały księżycowych promieni. Latarni było tu mniej i niewielkie kałuże bursztynowego światła widniały z rzadka między złowieszczymi jeziorkami mroku.
Jenny stanęła na ceglanej ścieżce, prowadzącej do angielskiego wiejskiego domku w głębi dość dużej posesji. Ciepłe światło biło przez okna z ołowiowego szkła z romboidalnymi szybkami.
Z zewnątrz domek Toma i Karen Oxleyów sprawiał wrażenie skromnego. Zwodził. Mieścił siedem pokoi i dwie łazienki. Tom był księgowym w większości pensjonatów i moteli w miasteczku. Karen prowadziła w sezonie uroczą francuską kafejkę. Obydwoje byli radioamatorami, mieli krótkofalówkę. Oto powód zjawienia się tutaj Jenny.
– Jeśli ktoś rozmyślnie zniszczył radio na posterunku, to dlaczego sądzisz, że nie załatwił i tego? – spytała Lisa.
– Może nie wiedział o nim. Warto sprawdzić.
Zadzwoniła, a kiedy nikt nie odpowiedział, spróbowała otworzyć drzwi. Były zamknięte na klucz.
Obeszły dom od tyłu. Światło w odcieniu koniaku snuło się przez okna. Jenny z niepokojem spoglądała na trawnik, na którym cienie drzew pochłaniały światło księżyca. Kroki pustym echem odbijały się na tylnej werandzie. Spróbowała otworzyć drzwi kuchenne. Również zamknięte.
W najbliższym oknie kotary rozsunięto. Jenny zajrzała i zobaczyła tylko zwykłe kuchenne wnętrze: zielone blaty, kremowe ściany, dębowe szafki, błyszczące urządzenia – brak śladów przemocy.
Następne dwuskrzydłowe okna wychodziły na werandę. Jenny wiedziała, że jedno z nich to okno małego pokoju. Światło paliło się, lecz kotary były zasunięte. Zastukała w szybę, ale nikt nie odpowiedział. Popchnęła ramę. Baskwile trzymały. Chwyciła rewolwer za lufę, rozbiła romb szyby obok klamki. Dźwięk tłuczonego szkła był irytująco głośny. Czuła się jak złodziej. Sięgnęła przez pękniętą szybkę, odsunęła baskwil, otworzyła na oścież, wdrapała się na parapet i weszła do domu. Przez chwilę mocowała się z zasłonami, rozsunęła je, ułatwiając wejście Lisie.
Читать дальше