– Zaczekaj jedną cholerną minutę! – wrzasnął Robine.
– Potem, kiedy wyprał pan swoją skrwawioną odzież – mówił Bryce – umył pan naczynia po lodach i wstawił do szafki, bo pańska historyjka zakładała, że po powrocie do domu znalazł pan małego Danny'ego martwego, a jego matkę na odlocie po PCP.
– To tylko przypuszczenie – stwierdził Robine. – Zapomniał pan o motywie? Dlaczego, na miłość boską, mój klient miałby dopuścić się takiej potworności?
Bryce obserwował oczy Kale'a.
– High Country Investments.
Twarz Kale'a była nadal bez wyrazu. Ale zamrugał.
– High Country Investments? – zapytał Robine. – A co to takiego?
Bryce nie odrywał wzroku od Kale'a.
– Czy kupował pan lody, zanim przyszedł pan do domu we czwartek?
– Nie – beznamiętnie odpowiedział Kale.
– Kierownik sklepu 7-Eleven na Calder Street mówi, że tak. Kale zacisnął wściekle szczęki, mięśnie zagrały mu na policzkach.
– Co z High Country Investments? – dopytywał się Robine. Bryce wystrzelił w Kale'a następnym pytaniem.
– Zna pan człowieka o nazwisku Gene Terr? Kale tylko patrzył na Bryce'a.
– Ludzie czasem mówią na niego “Jeeter".
– Kto to taki? – zapytał Robine.
– Przywódca Chromowego Demona – mówił Bryce, patrząc na Kale'a. – To gang motocyklowy. Jeeter rozprowadza narkotyki. Tak naprawdę nigdy nie udało się nam go przyłapać, przymknęliśmy tylko kilku jego ludzi. Przycisnęliśmy w tej sprawie Jeetera i wskazał nam kogoś, kto przyznał się do regularnego dostarczania trawki panu Kale'owi. Nie pani Kale. Ona nigdy nie kupowała.
– I kto to mówi? – Robine podniósł głos. – Ten świr na motorze? Ten wyrzutek społeczny? Ten pchacz? To nie jest wiarygodny świadek!
– Zgodnie z tym, co twierdzi nasz informator, pan Kale we czwartek kupował nie tylko trawkę. Nabył też anielski pył. Sprzedawca narkotyków będzie zeznawał w zamian za zwolnienie od oskarżenia.
Nagle Kale zerwał się ze zwierzęcą zwinnością, chwycił stojące obok krzesło, cisnął je przez stół w Bryce'a Hammonda i rzucił się do drzwi sali przesłuchań.
Nim krzesło wystrzeliło z rąk Kale'a i znalazło się w powietrzu, Bryce już był na nogach. Uchylił się. Krzesło nieszkodliwie przemknęło mu obok głowy. Bryce obiegał stół, kiedy roztrzaskało się o podłogę, za jego fotelem.
Kale otworzył drzwi i rzucił się na korytarz.
Bryce cztery kroki za nim.
Tal Whitman wystartował z parapetu jak zdmuchnięty ładunkiem wybuchowym. Biegł jeden krok za Bryce'em; krzyczał.
Bryce dopadł korytarza, zobaczył, że Kale zmierza do żółtych drzwi wyjścia ewakuacyjnego, dwadzieścia stóp dalej. Skurwysyn. Rzucił się za nim.
Kale walnął w metalowy uchwyt, z rozmachem otworzył stalowe drzwi.
Bryce znalazł się w nich o ułamek sekundy później, kiedy Kale stawiał stopę na tłuczniowej nawierzchni parkingu.
Czując Bryce'a za sobą, Kale odwrócił się płynnie jak kot i wypuścił uderzenie potężną pięścią.
Bryce zrobił unik, uderzył. Trafił w twardy, płaski brzuch Kale'a. Dołożył jeszcze raz, w szyję.
Kale zatoczył się w tył, złapał za gardło, krztusił się i kaszlał.
Bryce skrócił dystans.
Ale Kale nie był tak oszołomiony, jak udawał. Skoczył do przodu i złapał Bryce'a w niedźwiedzi uścisk.
– Ty draniu – sapnął bryzgając śliną.
Szare oczy miał wybałuszone. Wargi zjechały z zębów w zajadłym, wilczym grymasie.
Bryce miał ręce przyszpilone do boków i chociaż był silnym mężczyzną, nie mógł rozerwać żelaznego uchwytu. Zatoczyli się kilka stóp w tył, potknęli i upadli. Kale na górze. Głowa Bryce'a stuknęła mocno o ziemię; przez moment myślał, że zemdleje.
Kale uderzył go jeszcze raz, nieskutecznie. Stoczył się z szeryfa, szybko odczołgał.
Walcząc z rosnącą w oczach ciemnością, zaskoczony, że Kale nie wykorzystał przewagi, Bryce uniósł się na czworaki. Potrząsnął głową i wtedy zobaczył, o co tamtemu chodziło.
Rewolwer.
Leżał na ziemi o kilka jardów. Błyszczał ciemno w poblasku żółtawych sodowych lamp.
Bryce chwycił za kaburę. Pusta. To jego rewolwer leży na ziemi. Pewnie wysunął się z kabury w czasie walki.
Ręka mordercy zacisnęła się na broni.
Tal Whitman doskoczył. Świsnęła policyjna pałka, uderzyła w kark Kale'a. Wielki mężczyzna padł na broń nieprzytomny.
Tal przyklęknął, odwrócił Kale'a na plecy, sprawdził, czy żyje.
Trzymając się za pulsującą bólem potylicę, Bryce podszedł do nich ostrożnymi kroczkami.
– Nic mu nie jest, Tal?
– Eee, tam. Dojdzie do siebie za kilka chwil. – Podniósł broń
Bryce'a, wstał.
– Mam u ciebie dług – powiedział Bryce, odbierając rewolwer.
– Nie gadaj. Jak głowa?
– Marzę o własnej fabryce aspiryny.
– Nie spodziewałem się, że będzie uciekać.
– Ja też nie. Zwykle kiedy takiemu facetowi ziemia zaczyna się usuwać spod nóg, to robi się spokojniejszy, bardziej opanowany, ostrożniejszy.
– No wiesz, poczuł za sobą ścianę.
Bob Robine stał w otwartych drzwiach, wpatrywał się w nich i potrząsał głową skonsternowany.
Kilka chwil potem, kiedy Bryce Hammond siedząc za biurkiem wypisywał formularze, w których oskarżał Fletchera Kale'a o dwa morderstwa, Bob Robine zastukał w otwarte drzwi.
Bryce podniósł wzrok.
– A więc, mecenasie, jak pański klient?
– Ma się dobrze. Ale już nie jest moim klientem.
– Ach tak? To twoja decyzja czy jego?
– Moja. Nie mogę zajmować się klientem, który kłamie mi we wszystkich sprawach. Nie lubię, jak się robi ze mnie durnia.
– Chce zadzwonić dziś po innego obrońcę?
– Nie. Kiedy zostanie postawiony w stan oskarżenia, chce poprosić sędziego o obrońcę z urzędu.
– Od tego jutro zacznę.
– Nie tracisz czasu, co?
– Nie z kimś takim – odpowiedział Bryce. Robine pokiwał głową.
– Dobrze. To bardzo robaczywe jabłko, Bryce. Wiesz, jestem niepraktykującym katolikiem od piętnastu lat. – Robine mówił cicho. – Dawno uznałem, że nie ma czegoś takiego jak aniołowie, demony, cuda. Byłem zbyt wykształcony, żeby uwierzyć, że Zło – przez duże “Z" – stąpa po ziemi podkutymi kopytami. Ale teraz, w celi, Kale nagle rzucił się do mnie: “Nie dostaną mnie. Nie zniszczą. Nikomu się to nie uda. Wyjdę z tego". Kiedy ostrzegałem go przed nadmiernym optymizmem, powiedział: “Nie boję się takich jak ty. Poza tym nie popełniłem morderstwa. Pozbyłem się tylko trochę śmiecia, które zasmradzało mi życie".
– Jezu – powiedział Bryce. Milczeli obaj.
– Co z tym High Country Investments? – zapytał w końcu z westchnieniem Robine. – Jak się to ma do motywu zbrodni?
Zanim Bryce miał szansę odpowiedzieć, wszedł z pośpiechem Tal Whitman.
– Bryce, mogę z tobą zamienić parę słów? – Zerknął na Robine'a. – Mhm, lepiej w cztery oczy.
– Jasne – powiedział Robine. Tal zamknął drzwi za prawnikiem.
– Bryce, znasz Jennifer Paige?
– Nigdy jej nie spotkałem. Ale słyszałem, że niezła z niej lekarka. A ludzie w tym małym górskim miasteczku są zadowoleni, że nie muszą się już wlec do lekarza w Santa Mira.
– Ja też nigdy jej nie widziałem. Zastanawiałem się tylko, czy nie obiło ci się coś, że… że pije. Chodzi mi o ostre grzanie.
– Nie, w życiu czegoś takiego nie słyszałem. Dlaczego? Co jest?
– Dzwoniła kilka minut temu. Mówi, że w Snowfield była katastrofa.
Читать дальше