Dwa trupy znajdowały się w małym pokoju. Tom i Karen Oxleyowie.
Karen leżała na podłodze bokiem, w pozycji płodowej, nogi podciągnęła do brzucha, ramiona skrzyżowała na piersi. Była posiniaczona i spuchnięta. Wytrzeszczone oczy spozierały w dzikim przerażeniu. Rozdziawione usta zamarły na zawsze w krzyku.
– Te twarze są najokropniejsze – powiedziała Lisa.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego mięśnie twarzy nie rozluźniły się po śmierci. Jak to możliwe, że są tak napięte?
– Co oni zobaczyli? – zastanawiała się Lisa.
Tom Oxley siedział przed krótkofalówką. Osunął się na radio. Głowa przekrzywiona. Siniaki pokrywały go całego, spuchł koszmarnie. Tak jak Karen. Prawą rękę zacisnął na stolikowym mikrofonie. Wyglądało na to, że zginął, nie chcąc wypuścić go z dłoni. Ale nie zdołał wezwać pomocy. Inaczej policja dotarłaby już na miejsce.
Radio było zepsute.
Jenny zrozumiała to wszystko, kiedy tylko zobaczyła trupy.
Jednakże ani stan radia, ani stan ciał nie był tak interesujący jak barykada. Drzwi pokoju zasunięto i prawdopodobnie zamknięto na klucz. Karen i Tom przystawili do nich ciężką serwantkę, parę foteli klubowych, wreszcie odbiornik telewizyjny.
– Starali się coś powstrzymać, żeby nie weszło do pokoju – powiedziała Lisa.
– Ale mimo to weszło.
– Jak?
Obie spojrzały na okno, przez które dostały się do środka.
– Było zamknięte od wewnątrz – przypomniała Jenny.
Pokój miał jeszcze jedno okno.
Podeszły do niego i odsunęły zasłony.
Także było zabezpieczone od wewnątrz.
Jenny wpatrywała się w noc, aż poczuła, że coś ukrytego w ciemności spogląda na nią. Widzi ją bezbronną w jasnym oknie. Szybko ściągnęła zasłony.
– Zamknięty pokój – stwierdziła Lisa.
Jenny obróciła się powoli, obrzucając spojrzeniem pomieszczenie. Niewielki wylot przewodu wentylacyjnego, zasłonięty wąskimi metalowymi listewkami. Pod zabarykadowanymi drzwiami półcalowa szpara. Nie było sposobu, żeby ktokolwiek mógł dostać się do pokoju.
– Tylko bakterie, trujący gaz albo jakiś rodzaj promieniowania mogły tu wtargnąć i zabić – powiedziała.
– Ale Libermannowie nie zginęli od niczego takiego. Jenny skinęła głową.
– Poza tym nie buduje się barykady w obawie przed promieniowaniem, gazem albo zarazkami.
Ilu mieszkańców Snowfield pozamykało się w domach w nadziei, żeznajdą pewne kryjówki – po to tylko, żeby umrzeć tak nagle i w tak tajemniczy sposób jak ci, którzy nie mieli czasu się ukryć? I co potrafiło wejść do zamkniętych pokoi, nie otwierając drzwi ani okien? Copokonało barykadę, nie burząc jej?
Dom Oxleyów stał cichy jak powierzchnia księżyca.
W końcu Lisa zapytała:
– Co teraz?
– Chyba musimy zaryzykować przeniesienie choroby. Wyjedziemy z miasta do najbliższego automatu, zadzwonimy do szeryfa w Santa Mira, przedstawimy sytuację i niech zadecyduje, co robić. Potem wrócimy i zaczekamy. Nie będziemy miały z nikim bezpośredniego kontaktu i mogą wydezynfekować budkę, jeśli uznają to za konieczne.
– Wracać, jak już się stąd wydostaniemy, to okropne – niespokojnie powiedziała Lisa.
– Mam to samo uczucie. Ale musimy zachowywać się odpowiedzialnie. Chodźmy. – Jenny skierowała się ku oknu, którym weszły.
Zadzwonił telefon.
Jenny, zaskoczona, obróciła się na przeraźliwy odgłos. Telefon stał obok radia. Znów zadzwonił. Złapała za słuchawkę.
– Halo?
Ten, kto dzwonił, nie odpowiedział.
– Halo?
Lodowata cisza.
Dłoń Jenny zacisnęła się na słuchawce.
Ktoś pilnie słuchał. Wyczekiwał w całkowitej ciszy, aż ona się odezwie. Była zdecydowana nie dostarczyć mu tej satysfakcji. Przycisnęła słuchawkę do ucha starając się coś usłyszeć, cokolwiek, choćby niewiele. Nic – poza wątłym, przypominającym morskie pływy oddechem. Najmniejszego dźwięku. Ale mimo to czuła po drugiej stronie słuchawki tę samą obecność, co wtedy, w domu Santinich i na podkomisariacie.
Stojąc w zabarykadowanym pokoju, w cichym domu, do którego Śmierć wśliznęła się w tak niepojęty sposób, skrycie, Jenny Paige poczuła, jak dokonuje się w niej przedziwne przeistoczenie. Była wykształconą, trzeźwo, logicznie myślącą kobietą bez cienia przesądów. Jak dotąd starała się rozwikłać tajemnicę Snowfield, stosując zasady logiki i zdrowego rozsądku. Ale po raz pierwszy w życiu kompletnie ją zawiodły. Obecnie, gdzieś głęboko w jej umyśle coś… przesunęło się. Jakby żelazna pokrywa o niezwykłym ciężarze, rozsuwając się, odkryła mroczną czeluść podświadomości. Tam, w przedwiecznych komnatach umysłu, spoczywały zastępy prymitywnych odczuć i wrażeń, zabobonny strach, zupełnie jej nie znany do tej pory. Na poziomie sięgającej początku gatunku pamięci genetycznej wyczuwała, co zdarzyło się w Snowfield. Posiadała tę wiedzę; jednakże była ona tak odległa, tak głęboko sprzeczna z logiką, że Jenny stawiała jej opór, walcząc ze wszystkich sił z zabobonnym lękiem, podchodzącym do gardła.
Ściskała mocno słuchawkę, wsłuchana w czyjąś milczącą obecność, i kłóciła się sama z sobą.
…To nie człowiek, to jakiś stwór.
…Nonsens.
…To coś nieludzkiego, ale zdolnego do myślenia.
…Ulegasz histerii.
…Niewyrażalnie złowróżbne, idealne, czyste zło.
…Przestań, przestań, przestań!
Chciała cisnąć słuchawką. Nie mogła. Stwór po drugiej stronie zahipnotyzował ją. Lisa podeszła bliżej.
– Coś się stało? Co się dzieje?
Jenny trzęsła się, spływała potem. Przytłaczało ją wrażenie, że sama obecność ohydnej istoty plugawi ją do cna. Już była gotowa oderwać słuchawkę od ucha, kiedy usłyszała syczenie, metaliczny trzask – i sygnał.
Przez moment, oszołomiona, nie zareagowała.
Potem zachłysnęła się szlochem, nacisnęła zero.
Usłyszała dzwonienie. Cudowny, kochany, uspokajający dźwięk.
– Centrala.
– Centrala, nagły wypadek. Muszę połączyć się z biurem szeryfa w Santa Mira.
Na ratunek
– Pranie? – spytał Kale. – Jakie pranie?
Bryce widział, że pytanie wstrząsnęło Kale'em i tylko udaje głupiego.
– Szeryfie, o co panu znowu chodzi? – wkroczył Bob Robine. Opuszczone powieki Bryce'a pozostały opuszczone i nadal mówił spokojnie, wolno.
– Rany, Bob, chcę tylko przyjrzeć się wszystkiemu jak trza, żebyśmy wszyscy mogli sobie stąd pójść. Przysięgam, nie przepadam za robotą, w niedzielę i to pewnie chybiony strzał. Mam kilka pytań i pan Kale wcale nie musi na nie odpowiadać, ale b ę d ę pytał. Jak będę miał to z głowy, idę do chaty, strzelam piwko z girami na stole.
Robine westchnął. Spojrzał na Kale'a.
– Nie odpowiadaj, dopóki nie powiem, że możesz. Kale skinął głową. Teraz był przejęty.
– Kiedy przyjechaliśmy do domu pana Kale'a w ostatni czwartek – mówił Bryce – wtedy gdy zgłosił telefonicznie zgony, zauważyłem, że skraj nogawki u spodni i ściągacz na jego swetrze są lekko wilgotne. Prawie nie było widać. Pomyślałem sobie, że musiał wyprać wszystko co ma na sobie i za krótko trzymał w suszarce. No to rzuciłem okiem na pralnię i znalazłem coś interesującego: w szafce obok pralki, tam gdzie pani Kale trzymała wszystkie mydła, proszki i środki do zmiękczania wody, na dużym pudle cheer były dwa zakrwawione odciski palców. Jeden zatarty, ale drugi wyraźny. Laboratorium mówi, że to odciski pana Kale'a.
– Czyja krew była na pudle? – szybko odezwał się Robine.
Читать дальше