Następne drzwi oddzielały magazyn od ogromnej kuchni. Pachniało cynamonem, ciastem, czarnymi orzechami włoskimi i esencją pomarańczową. Jenny głęboko wciągnęła powietrze. Apetyczne wonie snujące się od kuchni były tak zwykłe, tak naturalne, tak jednoznacznie i uspokajająco związane z powszednim dniem i powszednimi miejscami, że czuła, jak opuszcza ją napięcie.
Cukiernia była dobrze zaopatrzona: podwójne zlewy, specjalne pomieszczenie-chłodnia, kilka piekarników, kilka ogromnych, emaliowanych na biało gablot, maszyna do wygniatania ciasta i bogaty zestaw innych urządzeń. Środek zajmowała długa, szeroka lada, podstawowe miejsce pracy, składające się z dwóch części: błyszczącego blatu z nierdzewnej stali i – po drugiej stronie – grubej, drewnianej stolnicy. Półki kryte także nierdzewną stalą – najbliższe drzwi magazynu – były wysoko zastawione garnkami, blachami do pieczenia, foremkami na babeczki, uchwytami do blach, formami do bab, tortownicami. Wszystko wypucowane do połysku. Cała kuchnia lśniła.
– Nikogo tu nie ma – stwierdziła Lisa.
– Na to wygląda – powiedziała Jenny. Im dalej zapuszczała się w kuchnię, tym bardziej podniesiona była na duchu.
Jeżeli rodzina Santinich uciekła i jeżeli Jakobowi i Aidzie udało się uratować, to może większość mieszkańców miasta nie była martwa. Może…
Och, Boże!
Za spiętrzonymi naczyniami, na środku stolnicy leżał ogromny placek surowego ciasta. Na nim drewniany wałek. Dwie ręce zacisnęły się na uchwytach wałka. Dwie odcięte, ludzkie ręce.
Lisa cofnęła się z taką siłą na metalową gablotę, że zawartość zagrzechotała.
– Co się tu, d o diabła, dzieje? Cóż, do diabła…?
Popychana złowrogą fascynacją, a jednocześnie nieprzemożną chęcią zrozumienia, Jenny podeszła.do kontuaru. Wpatrywała się w odrąbane ręce. Patrzyła z obrzydzeniem i niewiarą – i ze strachem, tnącym głęboko jak ostrza brzytew. Ręce nie były posiniaczone ani spuchnięte. Zachowały kolor ciała, choć był on sinoszary. Krew – pierwsza krew, jaką Jenny dziś ujrzała – kapała z poszarpanych przegubów. Jej świeże, wilgotne ślady, strużki i krople, błyszczały na cienkiej powłoce rozsypanej mąki. Ręce były silne, ściślej rzecz biorąc – kiedyś były silne. Mocne palce. Duże kłykcie. Bez wątpienia były to męskie ręce. Pokryte siwym, kędzierzawym włosem. Ręce Jakoba Libermanna.
– Jenny!
Jenny podniosła wzrok, zaskoczona.
Uniesiona sztywno ręka Lisy wskazywała drugi kraniec kuchni.
Przy długiej ścianie stały trzy piekarniki. Jeden podwójny – ogromny, wysoki, z parą solidnych drzwiczek z nierdzewnej stali, dwa skromniejsze, choć i one były okazalsze niż zwykłe modele w większości domów; oba w drzwiczkach miały szklane płyty. Żaden na szczęście nie był teraz czynny, gdyż inaczej kuchnię przepełniałby mdlący smród.
W każdym była odcięta głowa.
Jezu.
Widmowe, trupie twarze z nosami przyciśniętymi do szkła wizjerów gapiły się na kuchnię.
Jakob Libermann. Siwe włosy zbryzgane krwią. Jedno oko zamknięte, drugie wytrzeszczone. Usta zaciśnięte z bólu.
Aida Libermann. Oczy otwarte. Usta rozdziawione, jakby szczęka wyskoczyła z zawiasów.
Przez chwilę Jenny nie mogła uwierzyć, że to głowy ludzkie. Tego już za wiele. Za wielki szok. Przyszły jej na myśl drogie, jak żywe, maski na Halloween, zerkające przez celofanowe okienka z tekturowych pudeł, ponure nowości handlowe w sklepach z zabawkami – te woskowe głowy z nylonowymi perukami i szklanymi oczami – okropności, które młodzi chłopcy potrafią uwielbiać do szaleństwa (bo i przywołują do szaleństwa) – i wariacko przyszedł jej do głowy tekst z telewizyjnej reklamówki gotowego ciasta – W PIEKARNIKU MASZ GOTOWCA, SERCE CI Z RADOŚCI PLĄSA!
Uderzenia krwi rozsadzały jej czaszkę.
Czuła dreszcze i zawroty głowy.
Na stolnicy odcięte ręce nadal trzymały wałek do ciasta. Prawie oczekiwała, że nagle przemkną po kontuarze jak dwa kraby.
Gdzie są zdekapitowane ciała Libermannów? Wepchnięte do wielkiego piekarnika, za stalowe drzwi bez okien? W chłodni, sztywne i oszronione?
Gorycz urosła jej w gardle. Przełknęła ją.
Czterdziestka piątka nagle wydała się nieskuteczną bronią przeciw niewiarygodnie okrutnemu, nieznanemu wrogowi.
Znów poczuła się obserwowana i werbelek serca przeszedł w łomot kotłów orkiestry.
Obróciła się do Lisy.
– Wynośmy się stąd. Dziewczyna ruszyła do magazynu.
– Nie tędy! – krzyknęła Jenny.
Lisa zawróciła. Mrugnęła, zdezorientowana.
– Nie przez uliczkę. I nie drugi raz przez ten ciemny pasaż.
– Boże, nie – jęknęła Lisa.
Szybko minęły kuchnię, następne drzwi. Weszły do sklepu. Minęły puste pojemniki na ciastka, stoliczki z krzesłami.
Jenny nie mogła sobie poradzić z ryglowym zamkiem przy frontowych drzwiach. Zaciął się. Przemknęło jej przez myśl, że może jednak będą zmuszone wyjść przez pasaż. Wreszcie wpadła na to, że obraca blokadę rygla w złym kierunku. Obróciła prawidłowo, rygiel cofnął się, trzask . Jenny szarpnęła drzwi, otworzyła.
Szybko wyszły na zimne powietrze nocy.
Lisa podeszła do wysokiej sosny. Musiała się o coś oprzeć.
Jenny dołączyła do siostry. Z obawą zerkała na cukiernię. Nie byłaby zaskoczona, gdyby pozbawione głów ciała wybiegły do niej w złowieszczych zamiarach. Ale nic się tam nie poruszyło, tylko fryzowany brzeg markizy falował w kapryśnym powiewie wiatru.
Noc dalej milczała.
Księżyc uniósł się nieco i stał wyżej niż w momencie, kiedy siostry weszły do krytego pasażu.
– Promieniowanie, choroba, trucizna, toksyczny gaz… – odezwała się po chwili Lisa. – O rany, byłyśmy na zupełnie złym tropie. Tylko ludzie, chorzy ludzie, potrafią tak świrować. Nie? Jakiś świrnięty szajbus nakręcił to wszystko.
Jenny potrząsnęła głową.
– Jeden człowiek nie dałby rady. Żeby opanować miasteczko z prawie pięciuset mieszkańcami, trzeba by armii psychopatycznych zabójców.
– Więc to była armia – powiedziała Lisa drżącym głosem.
Jenny rozejrzała się nerwowo po pustej ulicy. Wydawało się nieostrożnością, prawie zuchwalstwem stać tak na widoku, ale nie była w stanie wymyślić bezpieczniejszego miejsca.
– Psychopaci nie planują wielokrotnych morderstw i nie zakładają klubów niby rotarianie organizujący potańcówkę na cele dobroczynne – mówiła Jenny. – Prawie zawsze działają samotnie.
Wzrok Lisy biegał od jednego cienia do drugiego, jakby podejrzewała, że mają ciała i złowrogie zamiary.
– A co z komuną Charlesa Mansona, wtedy w latach sześćdziesiątych, ci ludzie co zabili tę gwiazdę filmową – jak jej było?
– Sharon Tatę.
– No. To nie mogłaby być taka paczka walniętych?
– Trzon rodziny Mansona liczył najwyżej z pół tuzina osób. To bardzo rzadkie odstępstwo od szablonu samotnego wilka. W każdym razie pół tuzina nie mogło załatwić Snowfield. Potrzeba by pięćdziesięciu, stu, może więcej. Tylu psychopatów nie może działać ręka w rękę.
Przez chwilę milczały.
– Jeszcze jedna rzecz nie pasuje – odezwała się Jenny. – Dlaczego w kuchni nie było więcej krwi?
– Trochę było.
– Ledwo, ledwo. Kilka smug na ladzie. Wszędzie powinno być pełno.
Lisa mocno rozmasowała sobie ramiona. Było jej zimno. W świetle najbliższej lampy sodowej jej twarz miała kolor wosku. Wyglądała starzej niż na czternaście lat. Groza przydała jej wieku.
– I żadnych śladów walki.
– Zgadza się. – Jenny zmarszczyła brwi. – Nic.
Читать дальше