– Jak można za jednym zamachem zatruć całe miasto?
– Zepsuta żywność?
– Och, gdyby wszyscy wybrali się na piknik, jedli tę samą sałatkę z pryskanych pomidorów, zakażoną wieprzowinę albo coś w tym rodzaju… Ale nie. Jest tylko raz piknik dla całego miasta. Czwartego lipca.
– Zatrucie ujęcia wody?
– Nie, chyba że wszyscy napiliby się dokładnie w tym samym momencie i nikt nie miał szansy ostrzec reszty.
– Co jest równie niemożliwe.
– Poza tym, to mi nie przypomina reakcji na żadną znaną mi truciznę.
Cukiernia Libermannów. Czysty, biały budynek z markizą w niebies-ko-białe pasy. W sezonie turyści stali tu w kolejce do połowy kwartału, dzień w dzień, siedem dni w tygodniu, żeby kupić wielkie cynamonowe obwarzanki z francuskiego ciasta, tłuste bułeczki z rodzynkami, ciastka z całymi kawałkami czekolady i orzechami, babeczki migdałowe z gęstym budyniem czekoladowym i mandarynką w środku i inne dobroci, które Jakob i Aida Libermannowie tworzyli z ogromną dumą i iście niebiańskim mistrzostwem. Libermannowie tak uwielbiali swoją pracę, że zdecydowali się nawet na mieszkanie nad cukiernią (teraz nie padało stamtąd żadne światło). Choć od kwietnia do października interes nie przynosił im takich dochodów jak przez resztę roku, poza sezonem otwierali go od poniedziałku do soboty. Ludzie zjeżdżali się z odległych górskich miejscowości – Mount Larson, Shady Roost i Pineville – żeby wrócić z torbami i pudłami pełnymi łakoci Libermannów.
Jenny pochyliła się do wielkiego okna. Lisa oparła czoło o szybę. Z głębi, z otwartych drzwi kuchni padało jasne światło, wyraźnie oświetlając jedną część cukierni. Małe, kawiarniane stoliki stały na lewo, koło każdego dwa krzesła. Oszklone białe emaliowane lady wystawowe były puste.
Jenny modliła się, żeby Jakoba i Aidę ominął los, który prawdopodobnie dotknął resztę Snowfield. Byli parą najmilszych, najsłodszych ludzi, jakich kiedykolwiek poznała. Tacy ludzie jak Libermannowie sprawiali, że Snowfield było miejscem, gdzie dobrze się żyło, było schronieniem przed grubiańskim światem, w którym gwałt i chamstwo stawały się niepokojąco powszechne. Lisa odwróciła się od okna cukierni.
– A co z odpadkami chemicznymi? Wyciek chemikaliów. Coś, co sformowało chmurę zabójczych gazów.
– Nie tu. W tych górach nie ma żadnych wysypisk odpadków chemicznych. Żadnych fabryk. Nic z tych rzeczy.
– Czasami pociąg się wykoleja, wagon z chemikaliami rozwala i dzieją się straszne rzeczy.
– Najbliższa linia kolejowa jest dwadzieścia mil stąd. Z czołem zmarszczonym od natłoku myśli Lisa zrobiła kilka kroków oddalając się od cukierni.
– Poczekaj. Chcę tam zajrzeć – powiedziała Jenny. Podeszła do frontowych drzwi.
– Dlaczego? Nikogo nie ma.
– Nie mamy pewności. – Nacisnęła klamkę. – Światła nadal palą się z tyłu, w kuchni. Mogą tam być. Przygotowują jutrzejsze wypieki. Nie wiedzą, co się stało. Te drzwi są zamknięte. Obejdźmy od tyłu.
Solidna drewniana bramka prowadziła do wąskiego służbowego przejścia między Cukiernią Libermannów a Salonem Pięknej Pani. Bramka była zamknięta pojedynczą zasuwą. Ustąpiła pod niepewnie szperającymi pałacami Jenny. Drzwi otworzyły się z piskiem i chrobotem nie oliwionych zawiasów. Kryty pasaż między budynkami był odstręczająco mroczny. Jedyne światło jaśniało u jego wylotu z drugiego końca, tam gdzie na tylnej uliczce rozpływała się szara, łukowata plama.
– Nie podoba mi się tu – powiedziała Lisa.
– Nie przejmuj się, skarbie. Idź tylko za mną i nie zostawaj w tyle. Jak poczujesz się niepewnie, macaj ręką ściany.
Jenny nie miała zamiaru powiększać lęku siostry, ale nie oświetlony pasaż również i w niej budził dreszcze. Z każdym krokiem robił wrażenie węższego, ściany jakby napierały z obu stron.
W jednej czwartej drogi ogarnęło ją niesamowite wrażenie, że nie są z Lisa same. Natychmiast potem poczuła, że coś porusza się w najciemniejszych regionach, pod dachem, osiem, dziesięć stóp nad ich głowami. Nie miała pojęcia skąd to wie. Nie słyszała nic poza echem kroków własnych i Lisy, poza tym prawie nic nie widziała. Nagle jakby poczuła wrogą obecność, a wytężając wzrok w czarny jak węgiel dach pasażu uzyskała nieomal pewność, że coś w ciemności… zmienia się.
Posuwa się. Rusza. Rusza się w górze, w krokwiach.
To urojenia, powiedziała sobie, ale już w połowie drogi zwierzęcy instynkt w niej wrzeszczał, że ma wynosić się, zwiewać. Lekarze nie powinni ulegać panice. Zachowanie równowagi stanowiło część zawodowego treningu. Trochę przyspieszyła, ale tylko trochę, niewiele, bez paniki. Po kilku następnych krokach przyspieszyła jeszcze i jeszcze, aż wbrew sobie rzuciła się do biegu.
Wypadła na uliczkę. Było tu mroczno, ale nie tak ciemno jak w pasażu.
Lisa wybiegła za nią potykając się, pośliznęła się na mokrym asfalcie, prawie lądując na ziemi.
Jenny złapała siostrę, uratowała przed upadkiem.
Wycofywały się, obserwując wyjście z pozbawionego światła, krytego pasażu. Jenny uniosła rewolwer.
– Czułaś to? – Lisa nie mogła złapać tchu.
– Coś w dachu. Może ptaki albo w najgorszym razie nietoperze. Lisa potrząsnęła głową.
– Nie, nie. N…nie w dachu. Czaiło się przy ś…ścianie. Dalej wpatrywały się w wylot pasażu.
– Widziałam coś w krokwiach – powiedziała Jenny.
– Nie. – Dziewczyna z uporem potrząsała głową.
– A ty gdzie widziałaś?
– Było przy ścianie. Po lewej. W połowie pasażu. Prawie na to wpadłam.
– Co to było?
– Dok…dokładnie riie wiem. Nie widziałam dobrze.
– Słyszałaś coś?
– Nie. – Lisa nie odrywała wzroku od pasażu.
– Jakiś zapach?
– Nie. Ale… ta ciemność była… No, tam w jednym miejscu ciemność była… inna. Czułam, że coś się rusza… coś jakby się ruszało… posuwało…
– Mnie tak samo wydało się, że coś widzę… tylko że w krokwiach.
Czekały. Nic nie wyszło z pasażu.
Stopniowo serce Jenny zwolniło, z dzikiego galopu przeszło "w szybki kłus. Oddech się uspokoił. Opuściła rewolwer.
Nocna cisza napływała z powrotem jak gęsty olej.
Teraz ogarnęły ją wątpliwości. A jeżeli uległy histerii? To wyjaśnienie za grosz jej nie zadowalało. Nie, to do niej niepodobne… Ale była na tyle uczciwa wobec siebie, by spojrzeć w twarz niemiłej prawdzie. Mogła wpaść w panikę.
– Po prostu jesteśmy rozdygotane – powiedziała. – Gdyby coś albo ktoś niebezpieczny tam siedział, dobrałby się już do nas, nie sądzisz?
– Może.
– Hej, wiesz, co to mogło być?
– Co? – spytała Lisa.
Podniósł się znów zimny wiatr. Sucho zaszeleścił w uliczce.
– To mogły być koty – stwierdziła Jenny. – Kilka kotów. Lubią się pałętać w takich krytych przejściach.
– Nie wydaje mi się, żeby to były koty.
– A może? Kilka kotów między krokwiami. I jeden, dwa na podłodze, przy ścianie, tam gdzie coś zobaczyłaś.
– To było większe niż kot. Dużo większe. – Lisa była zdenerwowana.
– Dobra, więc może nie koty. Najprawdopodobniej niczego nie było. Jesteśmy podminowane. Mamy napięte nerwy. – Westchnęła. – Zobaczmy, czy tylne wejście cukierni jest otwarte. Po to tutaj przyszłyśmy, pamiętasz?
Poszły na tyły Cukierni Libermannów, ale wciąż oglądały się za siebie, na wylot pasażu.
Drzwi nie były zamknięte na klucz. Padało spod nich ciepłe światło. Jenny i Lisa weszły do długiego, wąskiego magazynu.
Читать дальше