Podczas pięciu miesięcy po denerwującym epizodzie w Sklepie Sportowym Donnera Gordy miał fart. Trafiło mu się tylko kilka wezwań do przypadków z gwałtownymi podejrzanymi. I szczęśliwie zdołał poskromić przeciwników za pomocą pięści, pałki albo gróźb – lub strzelając ostrzegawczo w powietrze. Raz, kiedy wydawało się, że użycie broni jest nieuniknione, inny funkcjonariusz, Frank Autry, strzelił pierwszy i ranił bandytę, zanim Gordy stanął wobec nieprawdopodobnej konieczności pociągnięcia za spust.
Ale teraz coś niesłychanie gwałtownego zdarzyło się w Snowfield. I Gordy wiedział aż za dobrze, że na przemoc często trzeba odpowiedzieć przemocą.
Zastanawiał się, jak bliski jest czas, kiedy jego słabość zostanie odkryła. Zastanawiał się, czy umrze dziś – lub czy spowoduje, że z winy jego słabości ktoś inny poniesie niepotrzebnie śmierć.
Gorąco się modlił, żeby udało mu się poskromić to uczucie. Przecież człowiek może być z natury łagodny, a mimo to mieć odwagę konieczną do uratowania siebie, przyjaciół, bliskich.
Czerwone koguty błyskały na dachach trzech biało-zielonych wozów patrolowych, jadących krętą szosą ku otulonym w noc górom, coraz wyżej, tam gdzie księżycowe światło na wierzchołkach łudziło, że spadł już pierwszy w tym sezonie śnieg.
Gordy Brogan bał się.
Uliczne lampy i wszystkie inne światła zgasły. Ciemność spadła na miasto.
Jenny i Lisa zerwały się z ławki.
– Co się stało?
– Ciii! – syknęła Jenny. – Słuchaj!
Ale nadal panowała cisza.
Wiatr ucichł, jakby zaskoczony nagłym wyciemnieniem. Drzewa czekały, gałęzie zwisały nieruchomo jak stare ubrania w szafie.
Dzięki Bogu za księżyc, pomyślała Jenny.
Z bijącym sercem obróciła się i spojrzała na budynki z tyłu. Areszt miejski. Mała kafejka. Sklepy. Domy mieszkalne.
Wszystkie drzwi były tak oblepione ciemnością, że trudno było orzec, czy są otwarte, czy zamknięte – albo czy może nie otwierają się właśnie bardzo, bardzo powoli, wypuszczając zmarłych na nocne ulice, ohydnych, spuchniętych, ożywionych demoniczną sztuczką.
Przestań! – przykazała sobie Jenny. Umarli nie wracają do życia.
Jej wzrok spoczął na furtce przed służbowym przejściem między podkomisariatem a sklepem z pamiątkami. Było dokładnie takie samo jak ciasny, ponury pasaż obok Cukierni Libermannów.
Czy również i w tym tunelu coś się ukrywa? I przy zgaszonym świetle pełznie niepowstrzymanie do furtki, gotowe wyjść na mroczny chodnik?
Znów prymitywny lęk.
Poczucie zła.
Zabobonna groza.
– Chodź – powiedziała do Lisy.
– Gdzie?
– Na ulicę. Tam nic nas nie dopadnie…
– …zanim tego nie zobaczymy – dokończyła siostra. Weszły na środek oświetlonej księżycem jezdni.
– Ile jeszcze do przyjazdu szeryfa?
– Jeszcze przynajmniej z piętnaście, dwadzieścia minut. Wszystkie światła miasteczka zapaliły się równocześnie. Brylantowy strumień elektrycznej jasności zakłuł nagle w oczy – i powróciła ciemność.
Jenny uniosła broń, nie wiedząc, gdzie ją skierować.
Strach palił w gardle, w ustach zabrakło śliny.
Uderzenie dźwięku – jak pogańskie wycie – przewaliło się przez Snowfield.
Krzyknęły obie, wstrząśnięte. Obróciły się, zderzyły, wytężyły oczy w podmalowaną księżycem noc.
Cisza.
Następny ryk.
Cisza.
– Co to? – zapytała Lisa.
– Remiza!
I znów: krótki, przeszywający dźwięk syreny ze wschodniej strony St. Moritz Way, z remizy Ochotniczej Straży Pożarnej Snowfield.
DING!
Jenny znów podskoczyła, obróciła się.
DONG! DONG!
– Dzwon kościelny – szepnęła Lisa.
– Kościół katolicki po zachodniej stronie Vail.
Dzwon uderzył raz jeszcze – głośny, głęboki, żałobny dźwięk, wibrujący w pustych szybach całej ciemnej Skyline Road i w innych, niewidocznych oknach wymarłego miasta.
– Żeby dzwon dzwonił, ktoś musi ciągnąć za sznur – powiedziała Lisa. – I trzeba nacisnąć guzik syreny, żeby wyła. Więc ktoś musi tu być poza nami.
Jenny się nie odezwała.
Syrena zabrzmiała znowu, zawyła i zgasła, zawyła i zgasła. Dzwon kościelny bił. I dzwon, i syrena odezwały się równocześnie, jeszcze i jeszcze, jakby zwiastując początek czegoś o niezmiernej wadze.
W górach, o milę od skrętu na Snowfield, nocny pejzaż był oddany wyłącznie w czerni i księżycowej srebrzystości. Przygarbione drzewa, zielone za dnia, rysowały się teraz ponurymi ciemnymi kształtami; na ich obrzeżach bielały niewyraźne frędzle igieł i liści.
Na pobocza szosy lały się krwiste światła z obracających się na dachach fordów kogutów. Przednie drzwi wszystkich wozów nosiły insygnia Wydziału Szeryfa Okręgu Santa Mira.
Frank Autry prowadził drugi wóz. Na siedzeniu obok rozwalił się funkcjonariusz Stu Wargle.
Frank Autry był szczupły, żylasty, z krótko ostrzyżoną czupryną koloru “sól z pieprzem". Miał ostre, oszczędne rysy twarzy, jakby w dniu tworzenia jego genetycznego zapisu Bóg był usposobiony bardzo praktycznie. Migdałowe oczy pod delikatnie zarysowanymi brwiami; wąski, patrycjuszowski nos; usta ani zbyt wąskie, ani zbyt wydatne; małe, prawie pozbawione małżowin uszy, płasko przylegające do głowy. Wąs przystrzyżony wzorowo.
Mundur ściśle wedle wymagań regulaminu: czarne buty wyglansowane na lustrzany połysk, brązowe spodnie z kantem ostrym jak brzytwa, pas i kabura świecące i natarte lanoliną, brązowa koszula wykrochmalona i świeża.
– To, kurwa, niesprawiedliwość – stęknął Stu Wargle.
– Szarże nie muszą być zawsze sprawiedliwe, wystarczy, żeby były w porządku – odrzekł Frank.
– Jakie szarże? – kłótliwie zapytał Wargle.
– Szeryf Hammond. Nie o niego ci chodziło?
– Jaka on dla mnie szarża.
– Cóż, taką ma funkcję.
– Chciałby naskoczyć mi na odcisk – powiedział Wargle. – Skurwiel.
Frank Autry nie odezwał się.
Przed podjęciem służby w policji okręgowej Frank Autry był zawodowym żołnierzem. Opuścił szeregi Armii Stanów Zjednoczonych w wieku czterdziestu czterech lat, po dwudziestu pięciu latach nienagannej służby. Wrócił do Santa Mira, miasta, w którym się urodził i wychował. Zamierzał otworzyć jakiś skromny interes, dorabiać do emerytury, znaleźć jakieś zajęcie, ale nie trafiło mu się nic ciekawego. Stopniowo uświadomił sobie, że – w jego przypadku – zawieszenie munduru na kołku, praca nie regulowana nakazami służby dobru publicznemu, bez elementu fizycznego ryzyka jest nic niewarta. Trzy lata temu, w wieku czterdziestu sześciu ' lat podpisał kontrakt z wydziałem szeryfa i mimo degradacji ze stopnia majora, bo tego dosłużył się w armii, był zawsze zadowolony.
To jest, był zadowolony poza tymi okazjami, kiedy to (zwykle raz w miesiącu) za partnera dostawał Stu Wargle'a. Wytrzymywanie z tym gościem miało dla Franka wyłącznie jeden walor: służyło za dowód samodyscypliny.
Wargle był niechluj. Jego łeb często wołał o umycie. Zawsze golił się niedbale. Mundur miał pomięty, a buty nigdy nie wypastowane. Był za gruby w pasie, w biodrach i w dupie.
Wargle był nudziarz. Absolutny brak poczucia humoru. Nie czytał nic, niczym się nie interesował – ale miał niezłomne przekonania na każdy, i błahy, i istotny temat.
Wargle był faja. Miał czterdzieści pięć lat i stale dłubał w nosie. Czkał i pierdział ogłuszająco.
Nadal rozwalony, oparty o drzwi, Wargle ględził:
– Kończę służbę o dziesiątej. Cholernej dziesiątej! To niesprawiedliwe, że Hammond każe mi się targać do tego dziadostwa w Snowfield. A tu jeszcze mam nagrany taki gorący numerek.
Читать дальше