Przeszukiwanie
Bryce ukląkł na jednym kolanie obok trupa Paula Hendersona.
Pozostała siódemka – jego ludzie, Jenny Paige i Lisa – tłoczyli się za drewnianą barierką. Milczeli w obliczu Śmierci.
Paul Henderson był dobrym, przyzwoitym człowiekiem. Jego śmierć była okropną stratą.
– Doktor Paige? – odezwał się Bryce.
– Tak? – Przykucnęła po drugiej stronie trupa.
– Nie ruszała pani ciała?
– Nawet nie dotknęłam, szeryfie.
– Nie było krwi?
– Jak pan widzi, nie.
– Rana może być na plecach.
– Jeśli nawet, to trochę krwi powinno być na podłodze.
– Może. – Wpatrywał się w jej przepiękne oczy – w zieleń nakrapianą złotem. – W normalnych warunkach nie ruszałbym ciała przed zjawieniem się koronera. Ale ta sytuacja jest wyjątkowa. Muszę odwrócić tego człowieka.
– Nie wiem, czy bezpiecznie jest go dotykać.
– Ktoś musi to zrobić – powiedział Bryce.
Doktor Paige wstała. Wszyscy cofnęli się kilka kroków.
Bryce przyłożył dłoń do czarnopurpurowej, zniekształconej twarzy.
– Ciało jest wciąż letnie – stwierdził zaskoczony.
– Nie sądzę, żeby minęło dużo czasu od ich śmierci.
– Ale ciało nie zmienia barwy ani nie puchnie w ciągu zaledwie kilku godzin – wtrącił Tal Whitman.
– Te ciała tak – rzekła lekarka.
Bryce przewrócił trupa, odsłonił plecy. Żadnej rany.
Licząc, że znajdzie może jakieś uszkodzenie czaszki, Bryce zanurzył palce w gęste włosy zmarłego, obmacywał kości. Jeśli zastępca został mocno uderzony w potylicę… Ale o tym też nie mogło być mowy. Czaszka była nietknięta.
Bryce podniósł się.
– Pani doktor, te dwie dekapitacje, o których pani wspomniała… Lepiej rzućmy na to okiem.
– Czy któryś z pańskich ludzi mógłby zostać z moją siostrą?
– Rozumiem, o co pani chodzi – powiedział Bryce. – Ale nie uważam za rozsądne rozdzielać moich ludzi. Może bezpieczeństwo nie leży w ilości, a może jednak tak.
– Nie ma sprawy. – Lisa uspokoiła Jenny. – I tak nie chcę zostać.
Odważny dzieciak. Ona i starsza siostra intrygowały Bryce'a Hammonda. Były blade, w oczach przemykały im cienie pobudzane przez szok i grozę, ale z tym przedziwnym, toczącym się na jawie koszmarem radziły sobie o niebo lepiej, niż radziłaby sobie większość ludzi, których znał.
Siostry Paige wyprowadziły całą grupę z podkomisariatu. Ruszyli w dół ulicy, do cukierni.
Bryce nie mógł uwierzyć, że jeszcze niedawno Snowfield było normalnym, tętniącym życiem miasteczkiem. Stało puste, wypalone, martwe jak starożytne, zagubione miasta na dalekiej pustyni, na zapadłym krańcu świata, które nawet wiatr często zapomina odwiedzać. Cisza spowijająca miasto była ciszą niezliczonych lat, dekad, wieków, ciszą niewyobrażalnie wielkiej liczby epok.
Tuż po przyjeździe Bryce wołał przez ręczny megafon do milczących domów. Teraz głupotą wydawało się oczekiwanie jakiegokolwiek odzewu.
Wkroczyli do Cukierni Libermannów frontowymi drzwiami, przeszli na tyły, do kuchni.
Na stolnicy odcięte dłonie ściskały uchwyty wałka.
Odcięte głowy wyglądały przez drzwiczki piekarników.
– Och, mój Boże – cicho jęknął Tal. Bryce zadrżał.
Jake Johnson oparł się o wysoką białą szafkę. Wyraźnie nie mógł ustać o własnych siłach.
– Chryste, zaszlachtowani jak para cholernych krów – powiedział Wargle i nagle odezwali się wszyscy naraz.
– …dlaczego, do diabła, ktoś miałby…
– …chore, pokręcone…
– …a gdzie ciała?
– Tak – głos Bryce'a zapanował nad gwarem – gdzie ciała? Poszukajmy ich.
Przez kilka sekund wszyscy zamarli, sparaliżowani na myśl o tym, co mogą znaleźć.
– Doktor Paige, Liso… nie musicie nam pomagać – powiedział Bryce. – Zaczekajcie.
Lekarka skinęła głową. Dziewczynka uśmiechnęła się z wdzięcznością.
Z drżeniem przeszukiwali wszystkie szafy, otwierali szuflady i drzwiczki. Gordy Brogan zajrzał do wielkiego piekarnika, a Frank Autry wszedł do pomieszczenia-chłodni. Bryce sprawdził niewielką, nieskazitelnie czystą toaletę obok kuchni. Ale nie znaleźli ciał ani części ciał dwójki starszych ludzi.
– Po co zabójca miałby wywozić ciała? – zapytał Frank.
– Może mamy do czynienia z wyznawcami jakiegoś kultu – powiedział Jake Johnson. – Może potrzebowali ciał do jakiegoś trzepniętego rytuału.
– Jeśli miał miejsce jakiś rytuał – odrzekł Frank – to wydaje mi się, że odbył się tutaj.
Gordy Brogan rzucił się do toalety, potykając się i wymachując rękami; wielki, niezdarny chłopak, który zdawał się składać wyłącznie z długachnych nóg i rąk, łokci i kolan. Odgłosy torsji dobiegły zza zatrzaśniętych drzwi.
– Jezu, co za pieszczoszek – zaśmiał się Stu Wargle. Bryce obrócił się i zrugał go.
– Co, na Boga, tak cię bawi, Wargle? Tu są nieżywi ludzie. Wydaje mi się, że reakcja Gordy'ego jest o wiele normalniejsza niż nasza.
Twarz Wargle'a ze świńskimi oczkami i wystającą szczęką przesłoniła wściekłość. Był na tyle tępy, że nie stać go było na zażenowanie.
Boże, nie cierpię tego człowieka, pomyślał Bryce.
Gordy wrócił z toalety. Jeszcze był trochę zamroczony.
– Przepraszam, szeryfie.
– Nie ma za co, Gordy.
Wyszli jedno za drugim z kuchni, przez sklep, na chodnik.
Bryce natychmiast podszedł do drewnianej furtki między cukiernią a sklepem obok. Spojrzał ponad bramkę, w głąb pozbawionego światła pasażu. Doktor Paige stanęła obok.
– To tu wydało się pani, że coś jest w krokwiach?
– No, Lisa uważała, że coś jest przy ziemi, pod ścianą.
– Ale to właśnie to przejście?
– Tak.
Tunel był całkiem ciemny.
Bryce wziął od Tala długą latarkę, otworzył skrzypiącą furtkę, wyciągnął broń i wszedł do pasażu. Unosił się tu nieuchwytny, wilgotny zapach. Pisk zardzewiałych zawiasów i odgłos kroków Bryce'a odbiły się echem od ścian.
Potężne światło latarki docierało do połowy pasażu. Jednak Bryce kierował jego strumień blisko, przesuwał tam i z powrotem po najbliższym otoczeniu, oglądał betonowe ściany, potem sufit wiszący osiem, dziesięć stóp nad głową. Krokwie były puste – przynajmniej tu.
Z każdym krokiem rosło w nim przekonanie, że niepotrzebnie wyciągnął rewolwer – aż dotarł prawie do połowy tunelu. Nagle poczuł… coś dziwnego… swędzenie, lodowaty dreszcz biegnący po kręgosłupie. Jak przeczucie przyszłości. Poczuł, że nie jest już sam.
Ufał swoim przeczuciom, więc nie zlekceważył i tego. Zatrzymał się, podniósł rewolwer, dokładniej niż przed chwilą wsłuchał się w ciszę, szybko przesuwał latarką po ścianach i suficie, wyjątkowo uważnie wbijał wzrok w krokwie, spoglądał do przodu, w mrok, aż do wylotu pasażu i nawet obejrzał się, jakby coś magicznym sposobem mogło go zajść od tyłu. Nic nie oczekiwało w ciemności. A jednak dalej czuł, że obserwują go nieprzyjazne oczy.
Ruszył, i strumień światła coś liznął. W podłodze pasażu mieścił się osłonięty metalową kratką o powierzchni czterech stóp kwadratowych właz do kanału. Wewnątrz błyszczało coś nieokreślonego; odbijało promień latarki, poruszało się.
Bryce ostrożnie podszedł bliżej i skierował światło prosto na właz. To, co przed chwilą tam błyszczało, znikło.
Kucnął i zajrzał przez żeberka kratki. W świetle ukazały się tylko ściany studzienki. Był to odpływ burzowy, mający z osiemnaście cali średnicy, suchy. Co oznaczało, że nie woda w nim błyszczała.
Читать дальше