Sara patrzyła na niego przez chwilę, a krople deszczu ściekały jej po rzęsach.
– Naprawdę myślisz, że podzielę się diamentem z Burami?
Teraz z kolei Joel utkwił w niej badawczy wzrok.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Dokładnie to, co usłyszałeś. Nie ukradłam diamentu po to, żeby pomóc Burom, wierz mi. Oni mnie nic nie obchodzą. Są dzicy, prymitywni, bez przerwy palą fajki i jedzą jakieś dziwne gatunki sera. Spójrz tylko na tego Simona de Kokera. Śmierdzi jak muł i nie wiadomo, kiedy ostatni raz czesał tę swoją brodę.
Joel podniósł kamyk i zaczął go obracać w palcach. Kilka jardów stąd Simon de Koker próbował wydostać żelazną obręcz koła z wyżłobienia w skale. Posługiwał się łomem i słychać było zgrzyt metalu trącego o mokry piaskowiec. Hunt, prawie fioletowy na twarzy, starał się pchnąć wóz naprzód.
– Nie pozwoli ci z nim uciec – powiedział Joel. – Nie jedzie całej tej drogi z Capetown i z powrotem, a potem do Lourenco Marąues tylko po to, żeby ci pomachać na pożegnanie.
– Może on jedzie do Lourenco Marąues, bo ja nie – powiedziała Sara z naciskiem.
Joel podrzucił kamyk do góry, po czym go złapał.
– A dokąd ty jedziesz? – zapytał ironicznie.
– Zdradzisz mnie, jeśli ci powiem. Prawdopodobnie i tak mnie zdradzisz.
– Dlaczego miałbym to zrobić? – Joel udawał zdziwienie.
– Zdradziłeś swojego własnego brata. Joel prychnął pogardliwie
– Tak to nazywasz?
– A jak ty to nazywasz?
– Ja to nazywam walką o przetrwanie. Czasami nazywam to sprawiedliwością.
Simon de Koker smagnął batem i krzyknął na konie:
– Prrr! No już stać! Stać, kościotrupy!
– Wrzaski tu nic nie pomogą! – zawołał głośno Joel, przekrzykując deszcz. Simon de Koker rozejrzał się wokół i posłał mu chłodne, wrogie spojrzenie. Joel wyszczerzył do niego zęby i powiedział: – Nie przejmuj się. Co ja wiem o koniach?
Gdy konie szarpały się na wszystkie strony, ich kopyta ślizgały się, a boki parowały, Sara powiedziała szeptem:
– Milion funtów dla jednej osoby to suma idealna. Milion funtów podzielony na dwie osoby to też nieźle. Lecz milion funtów podzielony na cztery? To po prostu za mało. A podejrzewam, że nasz śmierdzący przyjaciel, Bur, nie ma nam wcale zamiaru dać więcej niż symboliczną sumę w dowód wdzięczności za fatygę. To nadgorliwiec, a takim powinno się mniej ufać niż pospolitym kryminalistom. W każdym razie tak mówi tata.
Joel nadal obracał kamyk, wreszcie zamachnął się i rzucił go w stronę drogi wiodącej z powrotem do Orange Free State.
– W takim razie będziesz musiała pomyśleć, w jaki sposób się go pozbyć, prawda? Jego i Hunta.
– Z Huntem nie będzie kłopotów. Jest jak dziecko. Będą natomiast kłopoty z de Kokerem.
– Co masz zamiar zrobić? Chcesz uderzyć go w głowę butelką, związać i zostawić?
Usta Sary były sine z zimna.
– Będziemy musieli go zabić – oświadczyła. – Zna tutejsze tereny lepiej od nas. Jeśli go nie zabijemy, przetnie liny i podąży naszym tropem. W każdym razie należy przypuszczać, że chce to samo zrobić z nami. Gdybyś był na jego miejscu, wlókłbyś ze sobą pełny wóz taki szmat drogi do Lourenco Marąues, jeśli sam mógłbyś tam dotrzeć o wiele szybciej? Ciągnąłbyś ze sobą kalekę i dwie kobiety? Prawdopodobnie czeka tylko na dogodne miejsce w górach, żeby przeciąć postronki koni, a nas strącić w przepaść.
– Masz zbyt bujną wyobraźnię, żeby nie użyć bardziej dosadnych określeń – powiedział Joel. – I nie przesadzaj z tym „kaleką", bardzo cię proszę.
– Gdybyś nie był kaleką, sam byś sobie z nim poradził – odparowała Sara. – A tak, ja to muszę zrobić.
– Co masz zamiar zrobić? – zapytał Joel z figlarną miną. – Każesz Nareez zaściskać go na śmierć?
– Nareez jest moją towarzyszką – oświadczyła Sara. – Nie prosiła wcale, żeby ją wleczono po całej Afryce, i jest bardzo dzielna. – Zawahała się i po chwili rzekła: – Zastrzelę go.
– Czym? Nawet nie masz pistoletu.
– De Koker ma karabin. Wystarczy.
– On z nim śpi. Nosi go bez przerwy przy sobie. Myślisz, że pozwoli go sobie odebrać?
– Zobaczymy – powiedziała Sara.
Rozległ się huk dalekiego pioruna i jak w kiczowatym przedstawieniu operowym, błyskawica rozjaśniła niebo nad górami. Po chwili deszcz zaczął powoli ustawać. Spieniona woda spływała po pokrytym koleinami szlaku i rozpryskiwała się o koła wozu.
– Wio! wio! wio! – zawołał Simon de Koker, i tylne koła wozu wydostały się wreszcie z zagłębienia w skale. Wóz ruszył jakieś sześć, siedem stóp do przodu, a mokry płócienny dach powiewał na wietrze, raz po raz uderzając o szkielet wozu.
– Jest tylko jeden problem – szepnął Joel do Sary, kiedy zostali sami (Hunt z Nareez pospieszyli na pomoc de Kokerowi, popychając wóz od tyłu). – Jeśli zabijemy de Kokera, to jak się stąd wydostaniemy?
– Stąd już łatwo – powiedziała Sara, a kiedy zorientowała się, że Simon de Koker usłyszał jej słowa, uśmiechnęła się. – Prawda, panie de Koker? Całkiem łatwo?
Simon de Koker chwycił Joela tak brutalnie, jakby był szmacianym strachem na wróble. Nareez chwyciła za jedną nogę i wspólnie zanieśli go z powrotem na wóz, przy czym Joel przez cały czas chwiał się niepokojąco na wszystkie strony.
– Droga stąd do Lourenco Marąues jest bardzo trudna – powiedział Simon de Koker. – Sam jej dobrze nie znam, dlatego musimy zabrać dodatkowo kilku przewodników z Wesselstroom. Specjalnie nie jedziemy łatwiejszą drogą. Jeżeli złapią nas Brytyjczycy i zabiorą diament, będziemy musieli czekać wiele lat, zanim przystąpimy do kolejnej próby walki o niepodległość.
– Za to łatwo dostać się stąd do Durban, prawda?
– Do Durban? – powtórzył podejrzliwie de Koker, kiwając na Hunta, że może puścić wóz.
– Mieszkałam tam – powiedziała Sara, uśmiechając się zalotnie.
Simon de Koker odchrząknął i popchnął Joela na tył wozu. Hunt, z mokrymi włosami klejącymi się do czoła, z wilgotnymi ciemnymi plamami na rękawach płaszcza, podniósł klapę wozu.
– Zobaczymy, jak daleko zajedziemy, zanim będziemy musieli powtarzać wszystko od początku – powiedział.
Przez następne cztery mile jechali w milczeniu. Wjechali do Natalu, zjechali do doliny Sand River i jechali dalej w kierunku Ladysmith. Deszcz padał coraz słabiej, a gdy ustał zupełnie, pojawiła się delikatna szara mgła. Górzysty krajobraz spowity mgłą zrobił się tak tajemniczy i nierzeczywisty jak na księżycu. Simon de Koker siedział z przodu, powożąc. Nareez, otulona w swój indyjski szal, siedziała obok niego. Joel leżał z tyłu z głową opartą o wór z mąką i chrapał. Hunt i Sara siedzieli naprzeciwko siebie, nic nie mówiąc, za to ich oczy bez przerwy się spotykały. Hunt przyglądał się jej natarczywie, wyczekująco; Sara patrzyła na niego z udawaną obojętnością, raz po raz odwracając wzrok.
– Kiedy masz zamiar pozbyć się…? – zapytał Hunt, kiedy z hałasem przejeżdżali przez zagłębienie w drodze nie opodal rzeki Klip.
Sara zmarszczyła brwi, lecz Hunt kiwnął energicznie głową, patrząc w stronę zgarbionych pleców Simona de Kokera.
– Nie wiem, o czy mówisz – oświadczyła Sara.
– Oczywiście, że wiesz, o czym mówię – odparł Hunt ze złośliwym uśmiechem na twarzy. – Jutro rano skręcamy na północ, do Ladysmith, a potem do Wakkerstroom, no i stamtąd za trzy tygodnie powinniśmy być w Lourenco Marques. Tutaj droga się rozgałęzia. W prawo do Lourenco Marques, w lewo do Durban. Mnie pani nie oszuka, pani Blitz. Wiem, co zamierzasz. Wiem, że bomba zegarowa już została uruchomiona. Kiedy nastąpi wybuch? Słyszałem, jak szeptałaś do ucha Joelowi. Nie pozwolisz, aby Burowie uciekli z twoim cennym diamentem, prawda? Tym bardziej że zamierzają się nim posłużyć w walce z Brytyjczykami. De Koker nie mylił się co do twojej perfidii, ale zapomniał chyba o twoim patriotyzmie. Prawdziwa z ciebie dama. W Capetown aż się od nich roi. Same patriotki.
Читать дальше