– Na jakie nazwisko miałeś dokumenty?
– Randy’ego Austina.
– No to zadam ci podstawowe pytanie, Randy. – Huskey sięgnął po kawałek pizzy, odgryzł kęs i zaczął przeżuwać w zamyśleniu. – Skoro byłeś na lotnisku w Mobile, to czemu nie wsiadłeś do pierwszego lepszego samolotu i nie odleciałeś stamtąd?
– Przy śniadaniu miałem wielką ochotę to zrobić. Obserwowałem przez okno start dwóch maszyn i tłumiłem w sobie żal, że nie znalazłem się na ich pokładzie. Miałem jednak pewne sprawy do załatwienia, rzekłbym, że dosyć ważne.
– Jakie znów sprawy?
– Chyba wiesz. Wróciłem samochodem na wybrzeże, dotarłem do Orange Beach i wynająłem tam skromny domek letniskowy.
– Który pewnie wcześniej zarezerwowałeś?
– Oczywiście. Wiedziałem też, że właściciel chętnie przyjmie gotówkę. W końcu był to początek lutego, martwy sezon turystyczny. Wprowadziłem się więc, wziąłem środki nasenne i spałem przez sześć godzin. Wieczorem w dzienniku telewizyjnym z przyjemnością obejrzałem reportaż z gaszenia pożaru mojego samochodu. Zginąłem tragiczną śmiercią, wprawiając przyjaciół w stan żałoby.
– Żebyś wiedział.
– W pobliskim sklepie kupiłem duży worek jabłek i jakieś tabletki odchudzające. Po zmroku poszedłem na trzygodzinny spacer wzdłuż plaży, co później weszło mi w krew przez cały okres ukrywania się w okolicach Mobile. Następnego ranka pojechałem do Pascagoula, kupiłem gazetę i obejrzałem sobie własną uśmiechniętą gębę na zdjęciu. Przeczytałem relację z tragicznego wypadku, ze wzruszeniem przyjąłem zamieszczone przez ciebie kondolencje, a przy okazji dowiedziałem się, że pogrzeb zaplanowano na piętnastą tego samego dnia. Wróciłem więc do Orange Beach i wynająłem jacht motorowy. Popłynąłem nim do Biloxi, żeby obserwować własny pogrzeb.
– Czytałem w gazetach, że z daleka uczestniczyłeś w ceremonii.
– To prawda. Wdrapałem się na drzewo na skraju lasu za cmentarzem i oglądałem pogrzeb przez lornetkę.
– Moim zdaniem to był szczyt głupoty.
– Masz rację, postąpiłem jak ostatni idiota, ale nie mogłem się opanować. Musiałem zdobyć pewność, zobaczyć na własne oczy, że sztuczka się udała. Zdążyłem zresztą nabrać pewności siebie, byłem przeświadczony, iż nic mi nie grozi.
– Pewnie nawet to drzewo wybrałeś znacznie wcześniej, żeby mieć doskonały punkt obserwacyjny?
– Nie, wcale nie planowałem powrotu do Biloxi na czas pogrzebu. Prawdę mówiąc, kiedy wyjechałem z Mobile i skierowałem się na zachód, powtarzałem sobie w duchu, że muszę się trzymać z dala od miasta.
– Jak tyś się wdrapał na drzewo?
– Kierowała mną ciekawość. Poza tym znalazłem stary dąb z grubymi, zwieszającymi się nisko konarami.
– Powinieneś Bogu dziękować. Pomyśl, co by się stało, gdyby gałąź pod tobą pękła i złamałbyś nogę przy upadku na ziemię.
– Ale nie złamałem.
– Miałeś szczęście. My staliśmy nad grobem, przełykając łzy i składając kondolencje wdowie, a ty siedziałeś nieopodal na gałęzi jak spasiona ropucha i zaśmiewałeś się z nas w duchu.
– Tylko mi nie wmawiaj, Karl, że do dzisiaj czujesz do mnie urazę.
Miał rację. Przez cztery i pół roku wszelkie urazy zdołały zaniknąć. W gruncie rzeczy sędzia odczuwał jedynie ulgę i radość z tego powodu, że może siedzieć przy łóżku przyjaciela, dzielić się z nim wyśmienitą pizzą i z zapartym tchem słuchać szczegółowej relacji z tamtych zdarzeń.
Ale Patrick nie chciał już mówić dalej. Był zmęczony, poza tym wrócili do izolatki, w której nie czuł się całkiem swobodnie. Ułożył się wygodniej na poduszce, zakrył prześcieradłem i rzekł wesoło, jakby już się cieszył na myśl o tym, co może usłyszeć:
– Teraz ty mi opowiedz o Boganie, Vitrano i reszcie kumpli z kancelarii.
Paulo Miranda od dwóch dni nie miał żadnych telefonicznych wiadomości od córki. Po raz ostatni, kiedy dzwoniła z hotelu w Nowym Orleanie, przekazała, że wciąż musi podróżować w sprawach jakiegoś tajemniczego klienta, ostrzegając zarazem, by uważał na śledzących go ludzi, gdyż ów klient ma ponoć wielu wrogów w Brazylii. Tak jak podczas wcześniejszych połączeń mówiła krótko i nerwowo, jakby się czegoś bała, tylko za wszelką cenę usiłowała to zamaskować. Był coraz bardziej zaniepokojony, chciał wiedzieć coś więcej, a przede wszystkim poznać powód owej niezwykłej troski o jego bezpieczeństwo. Wolał, żeby jak najszybciej wróciła do domu. Nie wytrzymał i powiedział o swoim spotkaniu z jej wspólnikami z kancelarii adwokackiej, którzy postanowili wyłączyć ją ze wszystkich prowadzonych dotąd spraw. Przyjęła to jednak ze spokojem i wyjaśniła, że obecnie pracuje na własne konto, ponieważ znalazła bardzo bogatego klienta działającego w handlu zagranicznym, a więc będzie się musiała przyzwyczaić do tego typu dłuższych wyjazdów.
Nie chciał się z nią spierać przez telefon, lecz coraz bardziej niepokoiły go poczynania córki.
Miał także dosyć ciągłego towarzystwa jakichś podejrzanych typków, którzy nieodmiennie go obserwowali, czy to wychodził na zakupy, czy jechał do swojego gabinetu w Pontificia Universidade Católica. Przyglądał im się przy każdej okazji, gdyż nie odstępowali go ani na krok. Nadał nawet pseudonimy poszczególnym agentom. Od wyjazdu Evy rozmawiał kilkakrotnie z dozorcą domu, w którym mieszkała, i tamten przyznał, że również zwrócił na nich uwagę.
Tego dnia ostatni jego wykład z teorii filozofów niemieckich skończył się o trzynastej. Później Miranda rozmawiał przez pół godziny w swoim gabinecie z pewnym zagrożonym studentem, wreszcie wyszedł z uczelni. Padało, a on nie wziął z domu parasola. Na szczęście zaparkował samochód na niewielkim placyku zarezerwowanym dla wykładowców tuż obok tylnego wyjścia z gmachu.
Osmar już czekał na niego. Profesor ruszył energicznym krokiem od drzwi, nisko pochyliwszy głowę, którą osłonił od deszczu gazetą. Myślami musiał błądzić gdzieś daleko, gdyż minąwszy drzewo na skraju chodnika, wdepnął w wielką kałużę przy krawężniku. Nie zwrócił uwagi na czerwonego fiata furgonetkę, stojącego obok jego auta. Tuż przed nim kierowca wysiadł z szoferki i otworzył tylne drzwi. Miranda zdawał się go w ogóle nie dostrzegać. Sięgał już po kluczyki od samochodu, kiedy Osmar energicznie pociągnął go w bok i brutalnie wepchnął do furgonetki. Aktówka profesora wylądowała na asfalcie.
Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. W ciemności Paulo poczuł, że ktoś przystawił mu broń do skroni. Szeptem nakazano mu zachować milczenie.
Na parkingu pozostał jego wóz z otwartymi drzwiami i kluczykami tkwiącymi w zamku. Papiery z aktówki rozrzucono po placu od przedniego koła po tylny zderzak.
Furgonetka szybko odjechała.
Anonimowy rozmówca przez telefon zawiadomił policję o porwaniu.
Tymczasem Paulo po półtoragodzinnej podróży znalazł się poza miastem, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia, w jakim kierunku go wywożą. W pozbawionej okien przestrzeni panował zaduch. Kiedy jego wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zdołał rozróżnić sylwetki dwóch pilnujących go, uzbrojonych mężczyzn. W końcu zajechali przed jakieś wiejskie zabudowania i został wyciągnięty na zewnątrz. Umieszczono go na tyłach domu, w saloniku wyposażonym w telewizor, sąsiadującym z jednej strony z sypialnią, z drugiej z łazienką. Lodówka była wypełniona zapasami żywności. Porywacze oznajmili mu, iż może się nie lękać o swoje życie, dopóki będzie rozsądny i nie spróbuje ucieczki. Zapowiedziano też, że pozostanie tu mniej więcej przez tydzień, jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego.
Читать дальше