– Znakomicie – powiedziałem, pamiętając o chorobliwie ciekawym Bradzie Dolanie. Wtedy już go nie będzie.
Elaine uścisnęła mnie lekko za ramię i wyszła. Przez chwilę stałem w miejscu, wpatrując się w stół i uświadamiając sobie, że jest znowu pusty, jeśli nie liczyć tacy, na której Elaine przyniosła mi rano śniadanie. Porozrzucane kartki nareszcie zniknęły. Nie mogłem jakoś uwierzyć, że to koniec… a ponieważ domyślacie się, że piszę to, co teraz czytacie, już po oddaniu Elaine ostatniego pliku kartek, to rzeczywiście nie mógł być koniec. Już wtedy zdawałem sobie z tego sprawę i wiedziałem, o czym nie napisałem.
O Alabamie.
Wziąłem do ręki ostatni kawałek leżącej na tacy zimnej grzanki, po czym wyszedłem na dwór i ruszyłem w stronę pola do krokieta. Tam usiadłem w słońcu i obserwowałem wymachujących młotkami graczy, snując moje stare myśli i grzejąc moje stare kości. Za kwadrans trzecia od strony parkingu zaczęli nadchodzić pracownicy drugiej zmiany, a o trzeciej wyszła dzienna zmiana. Trzymali się w większości razem, ale zobaczyłem, że Brad Dolan idzie sam. Był to krzepiący widok; może świat nie zszedł jednak tak bardzo na psy. Z tylnej kieszeni spodni wystawała mu książka z dowcipami. Ścieżka na parking biegnie obok pola do krokieta, w związku z czym zobaczył mnie, lecz ani nie pomachał, ani nie popatrzył spode łba. Specjalnie mnie to nie zmartwiło. Wsiadł do swojego starego chevroleta z przylepionym do zderzaka napisem WIDZIAŁEM BOGA. NAZYWA SIĘ NEWT i pojechał tam, gdzie jeździ, gdy go tu nie ma, zostawiając za sobą smród taniego oleju kupionego na wyprzedaży.
Koło czwartej, dokładnie tak jak obiecała, przyszła do mnie Elaine. Sądząc po jej oczach, jeszcze sobie trochę popłakała. Objęła mnie ramieniem i przytuliła.
– Biedny John Coffey – powiedziała. – I biedny Paul Edgecombe.
Biedny Paul, przypomniałem sobie słowa Janice. Biedny stary Paul.
Elaine zaczęła znowu płakać. Obejmowałem ją, stojąc na polu do krokieta w promieniach popołudniowego słońca. Nasze cienie wyglądały, jakbyśmy tańczyli. Być może robiliśmy to w Magicznej Sali Balowej, z której audycji słuchaliśmy kiedyś w dawnych czasach w radiu.
W końcu odzyskała panowanie nad sobą. Znalazła w kieszonce bluzki kleenex i wytarła nim załzawione oczy.
– Jakie były losy żony dyrektora, Paul? Co się stało z Melly? – zapytała.
– Jej powrót do zdrowia lekarze z Indianoli uznali za cud natury – odparłem. Wziąłem ją pod ramię i ruszyliśmy w stronę ścieżki, która odchodziła od parkingu dla pracowników i biegła w głąb lasu. W stronę szałasu stojącego przy murze, który oddzielał Georgia Pines od świata ludzi młodszych. – Zmarła jedenaście lat później, nie z powodu guza mózgu, lecz na atak serca – powiedziałem. – Chyba w czterdziestym trzecim. Hal zmarł na wylew, z tego co pamiętam, chyba dokładnie tego samego dnia, kiedy dokonano ataku na Pearl Harbour. Przeżyła go więc o dwa lata. Jest w tym swoista ironia losu.
– A Janice?
– Nie jestem jeszcze na to gotów – odparłem. – Opowiem ci innym razem.
– Słowo?
– Słowo.
Nie dotrzymałem jednak tej obietnicy. Trzy miesiące po naszym wspólnym spacerze do lasu (wziąłbym ją za rękę, gdybym nie bał się urazić spuchniętych i poskręcanych palców) Elaine Connelly zmarła we śnie. Podobnie jak w przypadku Melindy Moores przyczyną zgonu był atak serca. Pielęgniarz, który ją znalazł, twierdził, że miała spokojną twarz, tak jakby śmierć przyszła szybko i bezboleśnie. Mam nadzieję, że się nie mylił. Kochałem Elaine. I brakuje mi jej. Jej, Janice, Brutala i ich wszystkich.
Doszliśmy do drugiego szałasu, tego przy murze. Stał kilka jardów od ścieżki, w sosnowym zagajniku. Na walący się dach i zabite deskami okna padały cętki cienia. Skręciłem w stronę drzwi. Elaine na chwilę się zatrzymała. Na jej twarzy malował się strach.
– Wszystko w porządku – powiedziałem. – Naprawdę. Chodź.
W drzwiach nie było skobla – kiedyś tam wisiał, ale ktoś go zabrał – do zamykania ich używałem więc kawałka złożonej tektury. Wyciągnąłem ją teraz i wszedłem do środka. Zostawiłem drzwi otwarte na oścież, ponieważ wewnątrz było ciemno.
– Paul, co to…? Och. Och! – To drugie “och” graniczyło z krzykiem.
Na przysuniętym do ściany stole leżała latarka i brązowa papierowa torba. Na brudnej podłodze stało pudełko po cygarach Hav-A-Tampa, które dostałem od koncesjonera automatów z napojami i słodyczami. Specjalnie o nie poprosiłem, a ponieważ jego firma sprzedaje również wyroby tytoniowe, nietrudno było mu je zdobyć. Zaproponowałem, że mu zapłacę – jak już chyba wspomniałem, w czasie gdy pracowałem w Cold Mountain, takie rzeczy miały swoją wartość – ale on tylko mnie wyśmiał.
Znad skraju pudełka wyzierała para lśniących jak paciorki oczu.
– Chodź tutaj, Panie Dzwoneczku – powiedziałem cicho. – Chodź tutaj, staruszku, i przywitaj się z panią.
Przykucnąłem na piętach – zabolało, ale jakoś dałem sobie radę – i wyciągnąłem rękę. Z początku nie sądziłem, że Pan Dzwoneczek będzie w stanie wydostać się z pudełka, ale w końcu wyskoczył. Wylądował na boku, stanął z powrotem na czterech łapach i zbliżył się do mnie. Biegnąc utykał na jedną z tylnych łapek; rana, którą zadał mu kiedyś Percy, odnowiła się w podeszłym wieku. W bardzo podeszłym wieku. Z wyjątkiem czubka głowy i koniuszka ogona był cały siwy.
Skoczył na moją otwartą dłoń, a potem, kiedy go podniosłem, odchylił do tyłu łepek i powąchał mój oddech, kładąc uszka po sobie i wpatrując się we mnie spragnionymi ślepkami. Wyciągnąłem rękę do Elaine, która otworzyła usta ze zdumienia.
– To niemożliwe – stwierdziła, podnosząc ku mnie wzrok. – Och, Paul, to nie jest… to nie może być…
– Popatrz – odparłem – i dopiero potem powiedz, że to niemożliwe.
Z torby, która leżała na stole, wyjąłem szpulkę, którą sam pokolorowałem – nie kredkami marki Crayola, lecz flamastrami Magic Markers, wynalazkiem, o którym nikomu nie śniło się w trzydziestym drugim roku. Była tak samo barwna jak szpulka Dela, a może nawet bardziej. Messieurs et mesdames , pomyślałem. Bienvenue au cirque du mousie!
Ponownie przykucnąłem i Pan Dzwoneczek zeskoczył z mojej dłoni. Był stary, ale tak samo chętny jak zawsze. Od chwili gdy wyjąłem szpulkę z torby, nie patrzył na nic innego. Potoczyłem ją po nierównej popękanej podłodze szałasu, a on natychmiast za nią ruszył. Nie biegł ze swoją dawną prędkością i żal było patrzeć, jak utyka, ale dlaczego miał być szybki i zwinny? Jak już powiedziałem, był starcem, prawdziwym mysim Matuzalemem. Liczył co najmniej sześćdziesiąt cztery lata.
Dogonił szpulkę, która odbiła się od ściany, okrążył ją i nagle przewrócił się na bok. Elaine chciała do niego podejść, ale powstrzymałem ją. Pan Dzwoneczek podniósł się i powoli, bardzo powoli, zaczął popychać nosem szpulkę w moim kierunku. Kiedy tu przybył – znalazłem go leżącego na stopniach do kuchni, jakby pokonał wielką odległość i skrajnie go to wyczerpało – wciąż był w stanie popychać szpulkę łapkami, jak czynił to wiele lat temu na Zielonej Mili. Ten czas już minął; jego tylne łapki były zbyt słabe, by mógł się na nich utrzymać. Nos miał jednak tak samo wyćwiczony jak zawsze. Żeby utrzymać szpulkę na kursie, musiał po prostu popychać ją raz z jednej, raz z drugiej strony. Kiedy do mnie podbiegł, wziąłem go do jednej ręki – nie ważył więcej jak piórko – a szpulkę do drugiej. Jego ciemne oczka nawet na chwilę się od niej nie odrywały.
Читать дальше