Teraz wszedłem do celi Johna, a w ślad za mną Dean i Harry, obaj bladzi i przygnębieni.
– Jesteś gotów, John? – zapytałem.
– Tak, szefie. Chyba tak – odparł, kiwając głową.
– To dobrze. Mam ci coś do powiedzenia, zanim wyjdziemy.
– Niech pan mówi, to co pan musi powiedzieć, szefie.
– Johnie Coffeyu, jako funcjonariusz prawa…
Wygłosiłem całą swoją mowę, a kiedy skończyłem, Harry Terwilliger zrobił krok do przodu i wyciągnął rękę. John najpierw zdziwił się, ale potem się uśmiechnął i uścisnął ją. Następnie podał mu rękę jeszcze bardziej pobladły Dean.
– Zasługujesz na coś lepszego, Johnny – odezwał się ochrypłym głosem. – Przepraszam.
– Nic mi się nie stanie – odparł John. – To najtrudniejszy moment. Potem wszystko będzie ze mną w porządku.
Wstał z pryczy i spod koszuli wychylił się medalik ze świętym Krzysztofem, który dała mu Melly.
– Muszę go zabrać, John – powiedziałem. – Jeśli chcesz, mogę zawiesić go z powrotem, kiedy… kiedy będzie po wszystkim, ale teraz muszę go zabrać.
Medalik był srebrny i gdyby wisiał na jego szyi, kiedy Jack Van Hay puści prąd, mógł wtopić się w skórę. Albo zostawić wypalone odbicie na piersi. Widziałem takie rzeczy już wcześniej. Widziałem prawie wszystko podczas służby na Mili. Więcej niż było dla mnie dobre. Teraz to wiedziałem.
John zdjął łańcuszek przez głowę i położył go na mojej dłoni. Schowałem go do kieszeni i kazałem mu wyjść z celi. Nie musiałem dotykać jego głowy, żeby sprawdzić, czy prąd nie napotka żadnych przeszkód; była gładka niczym pupa niemowlęcia.
– Wie pan co, szefie? Dziś po południu zdrzemnąłem się i miałem sen – oświadczył. – Przyśniła mi się mysz Dela.
– Naprawdę? – zapytałem, stając z jego lewej strony. Harry stanął z prawej, Dean z tyłu i ruszyliśmy razem Zieloną Milą. Co do mnie, po raz ostatni szedłem nią z więźniem.
– Tak jest – odparł. – Śniło mi się, że trafiła do tego miejsca, o którym mówił szef Howell, do tego Mouseville. Były tam dzieci i śmiały się z jej sztuczek. Niech mnie! – John roześmiał się, a potem spoważniał. – Śniło mi się, że były tam te dwie jasnowłose dziewczynki. I też się śmiały. Wziąłem je w ramiona. Z główek nie płynęła im krew i czuły się dobrze. Wszyscy patrzyliśmy, jak Pan Dzwoneczek toczy tę szpulkę i śmieliśmy się od ucha do ucha. Do rozpuku.
– Naprawdę? – powtórzyłem. Przyszło mi do głowy, że nie dam rady tego zrobić, po prostu nie dam rady. Zacznę płakać albo krzyczeć, serce pęknie mi z żalu i taki będzie koniec.
Weszliśmy do mojego gabinetu. John rozejrzał się dookoła, a potem bez pytania osunął się na kolana. Stojący za nim Harry wbił we mnie udręczony wzrok. Dean był biały jak prześcieradło.
Ukląkłem razem z Johnem i pomyślałem, że szykuje się śmieszna zamiana ról; po wszystkich więźniach, którym pomagałem dotrzeć do kresu podróży, tym razem to ja potrzebowałem pomocy. Tak się przynajmniej czułem.
– O co się pomodlimy, szefie? – zapytał John.
– O siłę – odparłem bez zastanowienia. – Święty Panie Zastępów – powiedziałem, zamykając oczy – proszę, pomóż nam spełnić to, co zaczęliśmy i proszę weź do nieba i obdarz spokojem tego człowieka, Johna Coffeya… którego nazwisko wymawia się jak napój, ale inaczej się pisze. Proszę, pomóż nam pożegnać go tak, jak na to zasługuje, i nie dopuść, by cokolwiek poszło źle.
Otworzyłem oczy i spojrzałem na Deana i Harry’ego. Obaj wyglądali nieco lepiej. Może dlatego, że mieli trochę czasu, żeby złapać oddech. Wątpię, by sprawiła to moja modlitwa.
Chciałem wstać, ale John złapał mnie za ramię i spojrzał na mnie jednocześnie nieśmiało i z nadzieją.
– Pamiętam pacierz, którego ktoś nauczył mnie, kiedy byłem mały – stwierdził. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Czy mógłbym go odmówić?
– Nie śpiesz się i odmów, co chcesz – powiedział Dean. – Mamy dużo czasu.
John zamknął oczy i zmarszczył czoło, próbując się skoncentrować. Oczekiwałem jakiejś kołysanki albo zniekształconej wersji Modlitwy Pańskiej, ale było to zupełnie coś innego. Nigdy przedtem ani potem nie słyszałem tej modlitwy, chociaż użyte w niej zwroty i odwołania nie były mi wcale obce.
– Mały Jezu, łagodny i miły – zaczął Coffey, trzymając złożone ręce przed zaciśniętymi oczyma – módl się za mnie z całej siły. Bądź moim oparciem, bądź mym przyjacielem, bądź ze mną do samego końca. Amen.
Otworzył oczy i chciał wstać, ale potem uważnie mi się przyjrzał.
Otarłem ręką oczy. Słuchając go, myślałem o Delu; o tym, że on także chciał odmówić jeszcze jedną modlitwę. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej.
– Przepraszam, John.
– Nie ma za co – odparł, ściskając mnie za ramię i uśmiechając się. A potem, dokładnie tak jak się tego spodziewałem, pomógł mi podnieść się z klęczek.
Świadków nie było wielu – najwyżej czternastu, połowa tłumu, jaki gościliśmy w szopie podczas egzekucji Delacroix. Był wśród nich Homer Cribus, jak zwykle nie mieszczący się na krześle, nie widziałem jednak zastępcy McGee. Podobnie jak dyrektor Moores, postanowił najwyraźniej darować sobie przedstawienie.
W pierwszym rzędzie siedziała para starszych ludzi, których z początku nie rozpoznałem, mimo że oglądałem ich zdjęcia w wielu gazetach. A potem, kiedy zbliżyliśmy się do podwyższenia, na którym czekała Stara Iskrówa, kobieta krzyknęła “Umieraj wolno, ty sukinsynu!” i zdałem sobie sprawę, że to Detterickowie, Klaus i Marjorie. Nie poznałem ich, ponieważ nieczęsto widuje się staruszków, którzy nie ukończyli czterdziestego roku życia.
John skulił ramiona, słysząc krzyk kobiety i aprobujące chrząknięcie szeryfa Cribusa. Hank Bitterman, który stał na posterunku przed grupką widzów, ani na chwilę nie spuścił z oka Klausa Dettericka. Takie wydałem mu polecenie, ale Detterick w ogóle nie próbował się zbliżyć do Johna tej nocy. Detterick wydawał się przebywać na innej planecie.
Kiedy weszliśmy na podwyższenie, stojący przy Starej Iskrówie Brutal dał mi mały znak palcem. Poprawił broń przy pasie, po czym wziął Johna za rękę i ruszył do krzesła elektrycznego, prowadząc go niczym chłopak, który prowadzi swoją sympatię do pierwszego tańca na parkiecie.
– Wszystko w porządku? – zapytał półgłosem.
– Tak, szefie, ale… – Oczy Johna latały na wszystkie strony i po raz pierwszy wydawał się przestraszony. – Ale mnóstwo ludzi tutaj mnie nienawidzi. Mnóstwo. Czuję to. To boli. Wbija się we mnie jak żądła os i boli.
– Słuchaj w takim razie tego, co my czujemy – poradził mu tym samym cichym tonem Brutal. – My cię nie nienawidzimy… czujesz to?
– Tak, szefie – odparł John, ale głos drżał mu coraz bardziej, a z oczu znowu zaczęły płynąć łzy.
– Zabijcie go dwa razy, chłopcy! – wrzasnęła nagle Marjorie Detterick. Jej ochrypły przeraźliwy głos był niczym policzek. John przywarł do mnie i jęknął. – Zabijcie dwa razy tego gwałciciela dzieci! Należy mu się!
Klaus, wciąż sprawiający wrażenie śpiącego na jawie, pociągnął ją za ramię i Marjorie zaczęła szlochać.
Zobaczyłem z przerażeniem, że płacze również Harry Terwilliger. Żaden z widzów na razie tego nie widział – był odwrócony do nich plecami – lecz płakał jak bóbr. Ale cóż nam zostało? Musieliśmy ciągnąć to dalej.
Читать дальше