Dean Stanton przełożył pas przez pierś Johna – musiał go przy tej okazji maksymalnie wydłużyć – i podał mi sprzączkę. Zadaliśmy sobie tyle trudu, aby ze względu na jego dzieci uchronić Deana przed ewentualnymi konsekwencjami naszej podróży, nie wiedząc, że ma przed sobą tylko cztery miesiące życia. Po egzekucji Johna Coffeya poprosił o przeniesienie z bloku śmierci na blok C. Jeden z tamtejszych więźniów dźgnął go trzonkiem łyżki w gardło i krew Deana pociekła na brudną drewnianą podłogę. Nigdy się nie dowiedziałem, dlaczego to zrobił. Nie sądzę, żeby w ogóle ktoś to wiedział. Kiedy spoglądam wstecz na tamte czasy, Stara Iskrówa wydaje mi się szczytem perwersji, śmiertelnym szaleństwem. Każdy z nas jest kruchy niczym szkło, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach. Zabijać się z zimną krwią za pomocą gazu i elektryczności? Szaleństwo. Horror.
Brutal sprawdził pas i cofnął się o krok. Czekałem, aż wymówi swoją formułkę, ale on nie zrobił tego. Kiedy splótł ręce z tyłu i stanął w pozycji spocznij, wiedziałem już, że nic nie powie. Może nie mógł. Mnie też wydawało się, że nie wykrztuszę ani słowa, ale potem spojrzałem na zapłakaną, przerażoną twarz Johna i uświadomiłem sobie, że muszę. Jeśli nawet skazywałem się przez to na wieczne potępienie.
– Przerzuć na dwójkę – wydałem polecenie martwym skrzypiącym głosem, w którym z trudem rozpoznałem swój własny.
Kask zaszumiał. Dziesięć wielkich palców podniosło się z szerokich dębowych poręczy krzesła i rozpostarło, każdy w innym kierunku. Wielkie kolana podrygiwały jak szalone, lecz klamry nie chciały puścić. Nad naszymi głowami strzeliły trzy żarówki. Pach! Pach! Pach! Słysząc to, Marjorie Detterick krzyknęła i osunęła się na ramię męża. Pożegnała się z życiem w Memphis, osiemnaście lat później. Harry przysłał mi nekrolog. Przejechał ją trolejbus.
John skoczył do przodu, napinając pas na piersi. Przez krótki moment jego oczy spotkały się z moimi. Były przytomne; byłem ostatnią osobą, jaką zobaczył, gdy ekspediowaliśmy go na tamtą stronę. A potem opadł z powrotem na oparcie. Kask przechylił się lekko na jego głowie i zaczął się spod niego sączyć dym – coś w rodzaju przypalonej mgiełki. W gruncie rzeczy jednak egzekucja była szybka. Wątpię, czy bezbolesna, jak utrzymują niezmiennie zwolennicy krzesła (choć nie jest to teza, którą najbardziej zagorzali z nich chcieliby sprawdzić na własnej skórze), lecz szybka. Dłonie ponownie zwiotczały, niebiesko-białe półksiężyce na paznokciach przybrały barwę oberżyny, a strużka dymu uniosła się z policzków zmoczonych słoną wodą z gąbki… i jego łzami.
Ostatnimi łzami Johna Coffeya.
Trzymałem się jakoś aż do powrotu do domu. Świtało już wtedy i śpiewały ptaki. Zaparkowałem swojego grata, obszedłem dom i nagle ogarnął mnie największy, jakiego doznałem do tej pory, smutek. Przypomniałem sobie, jak bardzo bał się ciemności. Jak w trakcie naszego pierwszego spotkania pytał, czy zostawiamy w nocy zapalone światło.
Ugięły się pode mną nogi. Przysiadłem na schodach, oparłem głowę o kolana i wybuchnąłem płaczem. Nie użalałem się nad Johnem; raczej nad nami wszystkimi.
Janice wyszła z domu, usiadła obok i objęła mnie ramieniem.
– Nie przysporzyliście mu więcej bólu, niż to było absolutnie konieczne, prawda?
Potrząsnąłem głową.
– A on chciał odejść?
Pokiwałem głową.
– Chodź do domu – powiedziała i pomogła mi wstać. W tym momencie przypomniałem sobie, jak John pomógł mi podnieść się po wspólnej modlitwie. – Chodź i napij się kawy.
Posłuchałem jej. Minął pierwszy ranek, a potem pierwsze popołudnie i pierwszy dyżur na bloku. Czas leczy wszystkie rany, czy tego chcemy, czy nie. Czas oddala od nas to wszystko, a na samym końcu czeka nas wyłącznie mrok. Czasami odnajdujemy w nim innych, a czasami znów ich tam gubimy. Nie wiem nic więcej oprócz tego, że zdarzyło się to w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim, kiedy stanowe więzienie wciąż mieściło się w Cold Mountain.
I kiedy było tam oczywiście krzesło elektryczne.
Kwadrans po drugiej po południu moja przyjaciółka Elaine Connelly przyszła na werandę, gdzie siedziałem, złożywszy schludnie przed sobą ostatnie kartki mojej opowieści. Miała bladą twarz i podkrążone oczy. Chyba płakała.
Ja natomiast wyglądałem przez okno. Po prostu. Patrzyłem na stojące na wschodzie wzgórza i krew pulsowała mi w nadgarstku prawej ręki. Byłem pusty niczym wyłuskany orzech. Uczucie jednocześnie straszne i wspaniałe.
Niełatwo było spojrzeć Elaine prosto w oczy – bałem się nienawiści i pogardy, jakie mógłbym tam zobaczyć – ale moje obawy okazały się płonne. Nie było w nich nienawiści, nie było pogardy i nie było niedowierzania.
– Masz ochotę przeczytać resztę?- zapytałem, dotykając obolałą ręką niewielkiego pliku kartek. – Skończyłem pisać, lecz nie zdziwię się, jeśli nie będziesz chciała tak szybko…
– Nie chodzi o to, czy chcę – przerwała mi. – Ja muszę wiedzieć, jak to się skończyło, chociaż domyślam się, że chyba go straciłeś. Moim zdaniem poważnie przecenia się interwencję Opatrzności przez duże O w życiu zwykłych śmiertelników. Zanim jednak zabiorę te kartki, Paul…
Urwała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć. Czekałem bez słowa. Czasami można komuś pomóc w takiej sytuacji. Czasami nie warto nawet próbować.
– Z tego, co tu piszesz, Paul, wynika, że w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim miałeś dwoje dorosłych dzieci… nie jedno, ale dwoje. Jeśli nie ożeniłeś się ze swoją Janice, powiedzmy, kiedy ty miałeś dwanaście, a ona jedenaście lat…
Uśmiechnąłem się lekko.
– Ożeniliśmy się młodo… w górach ludzie biorą wcześnie ślub, moja matka też wyszła wcześnie za mąż… Ale nie aż tak młodo.
– W takim razie ile ty masz lat? Zawsze myślałam, że skończyłeś osiemdziesiątkę i jesteś albo w moim wieku, albo trochę młodszy, ale z tego wynika, że…
– Miałem czterdzieści lat, kiedy John przeszedł Zieloną Milę – odparłem. – Urodziłem się w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym drugim. Co oznacza, że mam teraz sto cztery lata, chyba że pomyliłem się w rachunkach.
Elaine wpatrywała się we mnie w milczeniu.
Podałem jej manuskrypt, przypominając sobie, jak John dotknął mnie tam, w swojej celi. Nie wybuchnie pan, powiedział, rozbawiony tym, że mogło mi w ogóle przyjść coś takiego do głowy, i rzeczywiście nie wybuchłem, coś jednak się ze mną stało. Coś trwałego.
– Przeczytaj resztę – powiedziałem. – Znajdziesz tam odpowiedź na wszystkie pytania.
– Dobrze – odparła prawie szeptem. – Prawdę mówiąc, trochę boję się ją poznać, ale dobrze. Gdzie będziesz?
Wstałem i przeciągnąłem się, aż zatrzeszczało mi w kręgosłupie. Jedno wiedziałem na pewno: miałem serdecznie dosyć tej werandy.
– Na polu do krokieta. – Jest jeszcze coś, co chciałbym ci pokazać.
– Czy to… coś strasznego?
W jej nieśmiałym spojrzeniu zobaczyłem małą dziewczynkę, którą była, kiedy mężczyźni nosili w lecie słomkowe kapelusze, a zimą futra z szopów.
– Nie – odpowiedziałem z uśmiechem. – Nic strasznego.
– Dobrze. Zabieram to na dół, do mojego pokoju – stwierdziła, biorąc do ręki kartki. – Spotkamy się na polu do krokieta, powiedzmy… – urwała i przekartkowała manuskrypt, oceniając, ile zajmie jej czasu lektura. – Koło czwartej. Pasuje ci?
Читать дальше