– Kiedy palec zaczął rosnąć, trochę go swędziało – opowiadał – i nie mógł spać w nocy, ale wiedział, że to boskie swędzenie, i godził się bez szemrania. – Módlmy się do Jezusa, Pan jest naszą ostoją.
Opowieść Delfinesa była jedną z wielu; dorastałem po prostu pośród cudów i uzdrowień. Dorastałem, wierząc w zabobony (stojąca woda jest najlepszym lekarstwem na kurzajki, a mech wsadzony pod poduszkę koi złamane serce) oraz oczywiście w to, co nazywaliśmy przeczuciami – nie wierzyłem jednak ani przez chwilę, że John Coffey jest czarownikiem. Patrzyłem mu prosto w oczy. Co więcej, czułem dotyk jego ręki. Miałem wtedy wrażenie, że dotyka mnie jakiś dziwny wspaniały lekarz.
“Pomogłem, prawda?”.
To zdanie tłukło mi się po głowie niczym refren piosenki, której nie sposób zapomnieć, albo słowa, wypowiadane po to, by rzucić zaklęcie.
“Pomogłem, prawda?”.
Tyle że to wcale nie był on. Pomógł mi Pan Bóg. Fakt, iż John Coffey użył pierwszej osoby liczby pojedynczej, można było przypisać bardziej ignorancji niż chełpliwości, ja jednak wierzyłem w to, czego nauczono mnie w tych pachnących sosną, wzniesionych ku chwale bożej kościołach, które tak bardzo ukochała moja dwudziestodwuletnia matka i ciotki: w to, że uzdrowienie nie jest sprawą między uzdrowionym i uzdrawiaczem, lecz przejawem woli boskiej. Radość z tego, że chory wyzdrowiał, jest rzeczą całkowicie naturalną i oczekiwaną, ale ten, kogo uzdrowiono, ma obowiązek zapytać, dlaczego tak się stało – ma obowiązek pomedytować na temat woli boskiej i tego, jak niezwykłych środków ima się czasami Pan Zastępów, aby ją spełnić.
Czego Bóg chciał ode mnie w tym przypadku? Co było dla niego aż tak ważne, że obdarzył mocą uzdrawiania mordercę dzieci? Czy chodziło o to, że miałem być tutaj, na bloku, a nie leżeć w łóżku, trzęsąc się, pocąc i cuchnąc sulfonamidami? Całkiem możliwe; może powinienem zostać tu, a nie w domu, na wypadek gdyby Dziki Bill Wharton miał zamiar znowu dać nam się we znaki, a Percy Wetmore popełnić kolejną, grożącą nieobliczalnymi konsekwencjami głupotę. W takim razie dobrze. Niech będzie. Postaram się mieć oczy szeroko otwarte… i nabiorę wody w usta, zwłaszcza w kwestii cudownych uzdrowień.
Mój nagły powrót do zdrowia nie powinien nikogo zdziwić; głosiłem przecież wszem i wobec, że czuję się coraz lepiej i aż do tego poranku szczerze w to wierzyłem. Powiedziałem o tym nawet dyrektorowi Mooresowi. Delacroix coś widział, miałem jednak nadzieję, że nie piśnie ani słowa (prawdopodobnie z obawy, że jeśli to zrobi, John Coffey rzuci na niego urok). Co do Coffeya, pewnie już o wszystkim zapomniał. Był w końcu tylko kanałem, a nie ma na świecie rowu, który pamiętałby płynącą nim wodę, kiedy już przestaje padać deszcz. Postanowiłem zatem nikomu się nie zwierzać, nie mając pojęcia, jak szybko ujawnię całą historię i komu ją opowiem.
Interesował mnie jednak mój olbrzym i nie ma sensu temu zaprzeczać. Po tym, co przytrafiło mi się w jego celi, interesował mnie jeszcze bardziej niż przedtem.
Wieczorem, przed wyjściem z bloku, ustaliłem z Brutalem, że zastąpi mnie nazajutrz, gdybym się trochę spóźnił, i następnego dnia pojechałem rano do Tefton w hrabstwie Trapingus.
– Nie podoba mi się, że tak bardzo przejmujesz się tym Coffeyem – stwierdziła moja żona, wręczając mi drugie śniadanie. Janice nigdy nie miała zaufania do przydrożnych bud z hamburgerami; twierdziła, że w każdej z nich można nabawić się skrętu kiszek. – To nie jest do ciebie podobne, Paul.
– Wcale się nim nie przejmuję – powiedziałem. – Jestem po prostu ciekaw.
– Doświadczenie uczy, że jedno prowadzi szybko do drugiego – odparła oschle, po czym pocałowała mnie mocno w usta. – Ale muszę przyznać, że o wiele lepiej wyglądasz. Trochę się o ciebie denerwowałam. Kanalizacja się poprawiła?
– Zdecydowanie – potwierdziłem i pomachałem jej na pożegnanie. W drodze nuciłem piosenki w rodzaju Come, Josephine, in My Flying Machine i We’re in the Money , żeby dotrzymać sobie towarzystwa.
W Tefton zajrzałem najpierw do redakcji “Intelligencer”, gdzie poinformowano mnie, że Burt Hammersmith, facet, którego szukam, jest najprawdopodobniej w sądzie. Tam z kolei dowiedziałem się, że Hammersmith był, ale wyszedł, kiedy pęknięta rura wodociągowa spowodowała przerwę w rozprawie przeciwko sprawcy gwałtu (na łamach “Intelligencer” jego zbrodnia miała zostać określona jako “napaść na kobietę”, w ten sposób bowiem mówiono o tych rzeczach, zanim na scenie pojawili się Ricki Lake i Carnie Wilson). Zdaniem moich informatorów Hammersmith pojechał do domu. Mieszkał przy polnej drodze, tak wąskiej i porytej koleinami, że kilka razy miałem ochotę zawrócić. Hammersmith był autorem relacji z procesu Johna Coffeya i od niego dowiedziałem się większości szczegółów na temat krótkiej obławy, która zakończyła się ujęciem olbrzyma. Mam oczywiście na myśli szczegóły, które “Intelligencer” uznał za zbyt brutalne, by mogły ukazać się w druku.
Pani Hammersmith była młodą kobietą o zmęczonej ładnej twarzy i rękach zaczerwienionych od szarego mydła. Nie pytając nawet, jaką mam sprawę, poprowadziła mnie przez niewielki dom, w którym unosił się zapach pieczonego ciasta, na werandę, gdzie siedział jej mąż z butelką oranżady i zamkniętym egzemplarzem czasopisma “Liberty” na kolanach. Na podwórku za domem bawiła się na huśtawce dwójka dzieci. Z werandy trudno było się zorientować, jakiej są płci, ale domyśliłem się, że to chłopiec i dziewczynka. Być może nawet bliźniaki, co rzucałoby interesujące światło na rolę, jaką ich ojciec odegrał, choćby marginesowo, w procesie Coffeya. Trochę bliżej, niczym wyspa pośrodku upstrzonej łajnem, udeptanej gołej ziemi, stała buda dla psa. Nigdzie w pobliżu nie widziałem jednak jej lokatora; był kolejny niezwykle ciepły jak na tę porę roku dzień i doszedłem do wniosku, że drzemie prawdopodobnie w środku.
– Przyprowadziłam ci gościa, Burt – oznajmiła pani Hammersmith.
– W porządku – odparł. Spojrzał na mnie, na żonę, a potem jego wzrok powędrował z powrotem ku dzieciom, za głosem serca. Był chudym mężczyzną – niemal boleśnie chudym, jakby wracał do zdrowia po ciężkiej chorobie – i przerzedzały mu się już lekko włosy. Żona położyła nieśmiało na jego ramieniu swoją czerwoną, spuchniętą od prania dłoń. Hammersmith nie podniósł wzroku ani nie pogładził jej po ręce, i po krótkiej chwili ją cofnęła. Przyszło mi do głowy, że przypominają bardziej siostrę i brata, niż męża i żonę: on odziedziczył inteligencję, a ona urodę, oboje jednak łączyło pewne podskórne podobieństwo, spuścizna, której nie sposób się wyprzeć. Później, wracając do domu, zdałem sobie sprawę, że nie byli do siebie w ogóle podobni; tym, co ich upodabniało, był przeżyty wspólnie stres, nieukojony smutek. To dziwne, jak mocno ból znaczy nasze twarze i sprawia, że wyglądamy niczym rodzeństwo.
– Chce pan się napić czegoś zimnego, panie…? – zapytała.
– Nazywam się Edgecombe – powiedziałem. – Paul Edgecombe. I bardzo proszę. Zimny napój to coś, o czym marzę, proszę pani.
Pani Hammersmith weszła z powrotem do domu, a ja podałem rękę jej mężowi. Miał miękką, zimną dłoń. Ani na chwilę nie spuszczał z oka dzieci bawiących się na skraju podwórka.
– Jestem kierownikiem bloku E stanowego więzienia w Cold Mountain, panie Hammersmith. Blok E to…
– Wiem, czym jest blok E – stwierdził, spoglądając na mnie z trochę większym zainteresowaniem. – Na mojej werandzie pojawił się we własnej osobie naczelny klawisz Zielonej Mili. Co sprawiło, że tłukł się pan pięćdziesiąt mil, żeby porozmawiać z jedynym pracującym na stałym etacie reporterem miejscowego szmatławca?
Читать дальше