– Hej, łapsie – powiedział. – Następny będziesz ty. I tym razem nie skrewię.
– Cześć, Wharton – odparłem tak spokojnie, jak mogłem. – Biorąc pod uwagę okoliczności, możemy sobie chyba darować mowę powitalną, nie sądzisz?
Uśmiech zgasł na jego ustach. Nie takiej odpowiedzi oczekiwał i ja też nie odezwałbym się do niego w ten sposób w innej sytuacji. Ale coś wydarzyło się, kiedy był nieprzytomny. Coś, co stanowi, jak myślę, jeden z głównych powodów, dla których mozolę się, zapisując te kartki. Zobaczymy, czy mi uwierzycie, gdy wam o tym opowiem.
Gdy opadły emocje, Percy trzymał gębę zamkniętą na kłódkę; raz tylko wrzasnął na Delacroix. Wynikało to raczej z szoku aniżeli z wrodzonego taktu – moim zdaniem Percy Wetmore wiedział na temat taktu mniej więcej tyle, ile ja o plemionach czarnej Afryki – ale i tak bardzo to nam odpowiadało. Gdyby zaczął mieć pretensje do Brutala za to, że ten pchnął go na ścianę, albo dziwić się, dlaczego nikt nie poinformował go, iż na bloku E pojawiają się czasem tacy obwiesie jak Dziki Bili Wharton, chybabyśmy go zabili. Moglibyśmy wtedy odwiedzić Zieloną Milę w zupełnie nowym charakterze. Jeśli się lepiej zastanowić, to całkiem zabawna myśl. Straciłem okazję, aby pójść w ślady Jamesa Cagneya z Białego żaru .
Tak czy owak, kiedy upewniliśmy się, że Dean oddycha i nie ma na razie zamiaru przenieść się na tamten świat, Harry i Brutal odprowadzili go do ambulatorium. Delacroix, który nie odezwał się ani słowem podczas całego zajścia (siedział w pace niejeden raz i wiedział, kiedy lepiej jest przymknąć jadaczkę, a kiedy można ją stosunkowo bezpiecznie otworzyć), zaczął awanturować się w swojej celi. Chciał wiedzieć, co się stało. Ktoś mógłby pomyśleć, że naruszono jego konstytucyjne prawa.
– Zamknij się, ty cioto! – wrzasnął Percy. Z wściekłości wystąpiły mu żyły na karku. Położyłem mu dłoń na ramieniu i poczułem, że cały drży. Częściowo wynikało to z nie przezwyciężonego do końca strachu (co jakiś czas muszę przypominać sobie, że problem Percy’ego polegał między innymi na tym, że miał tylko dwadzieścia jeden lat, niewiele więcej od Williama Whartona), głównie jednak z wściekłości. Facet nienawidził Delacroix. Nie wiem dlaczego, ale go nienawidził.
– Sprawdź, czy dyrektor Moores jest w swoim gabinecie – poleciłem – i poinformuj go, co się wydarzyło. Powiedz, że jeśli tylko zdążę, jutro rano otrzyma ode mnie pełny raport na piśmie.
Percy wypiął dumnie pierś, podejmując się tej ważnej misji; przez krótką chwilę bałem się, że mi zasalutuje.
– Tak jest. Poinformuję go.
– Zacznij od tego, że na bloku E panuje spokój. To nie jest powieść kryminalna i dyrektorowi z pewnością nie zależy na tym, żebyś stopniował napięcie.
– Nie zrobię tego.
– W porządku. Możesz odejść.
Ruszył w stronę drzwi, a potem się odwrócił. Jedyną reakcją, której można się było po nim zawsze spodziewać, była przekora. Rozpaczliwie pragnąłem, żeby sobie poszedł, w kroczu paliło mnie żywym ogniem, lecz on najwyraźniej nie miał zamiaru się odmeldować.
– Dobrze się czujesz, Paul? – zapytał. – Nie masz gorączki? Nie złapałeś przypadkiem grypy? Masz taką spoconą twarz.
– Może i coś złapałem, ale w zasadzie czuję się dobrze – odparłem. – Idź, Percy, opowiedz o wszystkim dyrektorowi.
Kiwnął głową i wyszedł – chwała Bogu i za to. Kiedy tylko zamknęły się za nim drzwi, ruszyłem pędem do gabinetu. Pozostawienie nie obsadzonego biurka na korytarzu było niezgodne z regulaminem, ale nie miałem siły się o to martwić. Ból był paskudny – taki sam jak rano.
Udało mi się wcisnąć do małej, przylegającej do gabinetu toalety i wyjąć interes ze spodni, nim trysnął mocz, ale mało brakowało, żebym się spóźnił. Kiedy trysnął, zatkałem jedną dłonią usta, żeby zdusić krzyk, a drugą złapałem się po omacku umywalki. To nie był mój dom, gdzie mogłem paść na kolana i sikać koło sterty drewna; gdybym tutaj ukląkł, zalałbym całą podłogę.
Ostatkiem sił utrzymałem się na nogach i zdusiłem wzbierający w gardle krzyk. Miałem wrażenie, że w moczu pełno jest maleńkich okruchów stłuczonego szkła. Zapach dochodzący z sedesu był bagnisty i nieprzyjemny i widziałem pływające po powierzchni wody białe świństwo – prawdopodobnie ropę.
Ściągnąłem ręcznik z wieszaka i wytarłem nim twarz. Pot lał się ze mnie strumieniami. Zerknąłem w metalowe lustro i ujrzałem w nim rozpaloną twarz człowieka, którego trawi wysoka gorączka. Trzydzieści dziewięć? Czterdzieści stopni? Może lepiej było tego nie wiedzieć. Powiesiłem z powrotem ręcznik, spuściłem wodę i wyszedłem powoli z gabinetu. Bałem się, że na blok zajrzy Bill Dodge albo ktoś inny i zobaczy trzech więźniów pozostawionych bez dozoru, ale korytarz był pusty. Wharton wciąż leżał nieprzytomny na pryczy, Delacroix umilkł, a John Coffey, z czego zdałem sobie nagle sprawę, przez cały ranek w ogóle się nie odezwał. Nawet nie pisnął. To było niepokojące.
Ruszyłem korytarzem i zajrzałem do celi Coffeya, spodziewając się niemal, że popełnił samobójstwo w jeden z dwu najbardziej popularnych na bloku śmierci sposobów – wieszając się na własnych spodniach bądź też przegryzając żyły w nadgarstkach. Okazało się, że nie miałem racji. Coffey, największy mężczyzna, jakiego w życiu widziałem, siedział po prostu na swojej pryczy, trzymając ręce na kolanach i spoglądał na mnie swymi dziwnymi wilgotnymi oczyma.
– Kapitanie? – zapytał.
– O co chodzi, duży?
– Muszę się z panem zobaczyć.
– Czyż nie widzimy się właśnie w tej chwili, Johnie Coffeyu?
Nie odpowiedział ani słowem, mierzył mnie tylko tym swoim dziwnym załzawionym spojrzeniem.
– Poczekaj chwilę, duży.
Zerknąłem na Delacroix, który stał przy kratach swojej celi. Jego mysz (Delacroix twierdził, że to on nauczył ją wszystkich sztuczek, ale my, którzy pracowaliśmy na Zielonej Mili, byliśmy zgodni co do tego, że Pan Dzwoneczek nauczył się ich sam) przebiegała niespokojnie z jednej wyciągniętej ręki Dela na drugą, niczym akrobata przeskakujący z pomostu na pomost, wysoko nad areną. Miała otwarte szeroko oczy, a uszy przylegały do jej szarego wąskiego łebka. Nie miałem wątpliwości, że udziela jej się zdenerwowanie Delacroix. Kiedy się jej przyglądałem, zbiegła po jego nogawce i pognała do ściany, gdzie leżała pokolorowana jaskrawo szpulka. Przysunęła ją do jego stóp i podniosła z oczekiwaniem wzrok, ale mały Francuz przynajmniej na razie nie zwracał uwagi na swoją przyjaciółkę.
– Co się stało, szefie? – zapytał. – Kto został poszkodowany?
– Wszystko gra – odparłem. – Nasz nowy lokator pokazał lwie pazury, ale teraz leży cicho jak jagnię. Wszystko dobre, co się dobrze kończy.
– Jeszcze się nie skończyło – stwierdził Delacroix, spoglądając korytarzem w stronę celi, w której zapuszkowaliśmy Whartona. – L’homme mauvais, c’est vrai!
– Nie pozwól, żeby to spędzało ci sen z powiek, Del – poradziłem mu. – Nikt nie każe ci bawić się razem z nim w klasy na podwórku.
Za moimi plecami zaskrzypiała prycza, z której wstał Coffey.
– Szefie Edgecombe! – powiedział. Tym razem w jego głosie brzmiało wyraźne naleganie. – Musimy porozmawiać.
Odwróciłem się do niego, myśląc: w porządku, nie ma problemu, rozmowa to moja specjalność. Przez cały czas starałem się opanować drżenie, ponieważ gorączka, jak to często bywa, zmieniła się w zimne dreszcze. Z wyjątkiem pachwiny, która w dalszym ciągu paliła mnie, jakby ją rozcięto, wypełniono gorącymi węglami i zaszyto z powrotem.
Читать дальше