– Co? – zapytałem. – Co, Elaine?
Zaraz usłyszę, pomyślałem, że powinienem przestać o tym pisać. Że powinienem podrzeć zapisane do tej pory kartki i dać sobie spokój.
– Nie pozwól, żeby to cię powstrzymało – oznajmiła.
Zamurowało mnie.
– Zamknij usta, Paul, bo połkniesz muchę.
– Przepraszam… Chodzi o to, że…
– Myślałeś pewnie, że powiem dokładnie coś przeciwnego, prawda?
– Tak.
Wzięła moje ręce w swoje (delikatnie, tak delikatnie – jej długie delikatne palce i spuchnięte brzydkie kłykcie), pochyliła się do przodu i utkwiła swoje piwne oczy (lewe miała zasnute lekko mgiełką katarakty) w moich niebieskich.
– Jestem może zbyt stara i zbyt krucha, żeby żyć – stwierdziła – ale nie jestem zbyt stara, żeby logicznie myśleć. Co znaczy w naszym wieku kilka bezsennych nocy? Albo fakt, że człowiek zobaczył w telewizji ducha? Nie powiesz chyba, że to jedyny, którego w życiu widziałeś?
Pomyślałem o dyrektorze Mooresie, o Harrym Terwilligerze i o Brutusie Howellu; pomyślałem o swojej matce i o swojej żonie, Janice, która zginęła w Alabamie. Zawarłem z duchami bliższą znajomość.
– Nie – odparłem. – To nie był pierwszy duch, którego widziałem. Ale tym razem przeżyłem szok, Elaine. Dlatego, że to był on.
Pocałowała mnie jeszcze raz, a potem wstała, krzywiąc się lekko i przyciskając dłonie do bioder, tak jakby się bała, że jeśli nie będzie bardzo ostrożna, mogą eksplodować i rozedrzeć jej skórę.
– Wydaje mi się, że zmieniłam zdanie co do telewizji – powiedziała. – Mam dodatkową tabletkę, którą zachowałam na deszczowy dzień. Chyba ją wezmę i wrócę do łóżka. Ty powinieneś zrobić to samo.
– Masz rację – mruknąłem. – Chyba powinienem. – Przez krótką szaloną chwilę chciałem poprosić ją, żebyśmy wrócili do łóżka razem, ale potem zobaczyłem tępy ból w jej oczach i zmieniłem zdanie… ponieważ mogła się zgodzić i zrobić to tylko ze względu na mnie.
Wyszedłem razem z Elaine z pokoju telewizyjnego (nie zaszczycę go tą inną nazwą, nawet żartem), starając się dostosować krok do jej powolnego i boleśnie ostrożnego stąpania. Ktoś jęczał w objęciach złego snu gdzieś za zamkniętymi drzwiami.
– Myślisz, że zdołasz zasnąć? – zapytała.
– Chyba tak – odparłem, ale oczywiście nie zdołałem. Leżałem aż do świtu, rozmyślając o Pocałunku śmierci . Widziałem śmiejącego się dziko Richarda Widmarka, który przywiązywał starszą panią do jej fotela na kółkach, a potem spychał po schodach. “Taki los czeka kapusiów”, mówił, a potem jego twarz zmieniała się w twarz Williama Whartona, dokładnie taką samą, jaką zobaczyłem w dniu, kiedy przybył na blok E – Whartona, który zanosił się śmiechem niczym Widmark i wrzeszczał: “Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!”. Po czymś takim nie miałem nawet ochoty na śniadanie; zszedłem od razu na werandę i zabrałem się do pisania.
Duchy?
Byłem z duchami za pan brat.
– Juhuuu, chłopaki! – zawył Wharton. – Ale mamy zabawę, nie? No, powiedzcie sami!
Wrzeszcząc i zanosząc się śmiechem, zaczął dusić Deana łańcuchem. Dlaczego nie? Wiedział to samo, co Dean, Harry i mój przyjaciel Brutus Howell; człowieka można usmażyć tylko raz.
– Uderz go! – wrzasnął Harry Terwilliger. Porwał się już wcześniej na Whartona, próbując zapobiec nieszczęściu, ale Wharton zrzucił go z pleców i Harry gramolił się teraz na nogi. – Uderz go, Percy!
Ale Percy stał w miejscu, zaciskając w ręku hikorową pałkę, z oczyma wielkimi jak filiżanki. Uwielbiał tę swoją pałkę i ktoś mógłby powiedzieć, że oto nadarza się w końcu okazja, na którą czekał od momentu, gdy trafił do zakładu karnego w Cold Mountain… ale teraz za bardzo się bał, żeby zrobić z niej użytek. To nie był jakiś bojaźliwy mały Francuz albo czarny olbrzym, który zdawał się być gościem we własnym ciele, jak John Coffey; to był wcielony diabeł.
Wybiegłem z celi Whartona, rzucając na podłogę dokumenty, i wyciągnąłem z kabury moją trzydziestkęósemkę. Po raz drugi tego dnia zapomniałem o infekcji, która paliła moje wnętrzności. Nie miałem powodu wątpić w to, co opowiadano o pustym obliczu oraz nieobecnych oczach naszego gościa, w tej chwili jednak zobaczyłem przed sobą zupełnie innego Whartona. Zobaczyłem zwierzęcą mordę, na której malowały się spryt, podłość i radość. Tak, radość. Nareszcie robił to, do czego był stworzony. Miejsce i okoliczności nie miały znaczenia. Zobaczyłem także nabrzmiałą czerwoną twarz Deana Stantona. Umierał na moich oczach. Wharton spostrzegł pistolet i obrócił Deana w moją stronę, tak że strzelając musiałbym teraz trafić obydwu. Łypiące zza ramienia Deana niebieskie oko prowokowało mnie do strzału. Drugie oko kryło się za włosami Stantona. Widziałem Percy’ego, który stał za nimi jak wryty, z uniesioną do połowy pałką. A potem zdarzył się cud: w otwartych drzwiach pojawił się Brutus Howell. Skończyli przenosić sprzęt do nowego ambulatorium i przyszedł zapytać, czy ktoś nie chce kawy.
Nie wahał się ani chwili: odsunął na bok Percy’ego, który odbił się od ściany, aż zadzwoniły mu zęby, po czym wyciągnął zza pasa swoją własną pałkę i z całej siły walnął Whartona w tył głowy. Rozległ się głuchy odgłos – tak jakby pod czaszką Dzikiego Billa nie było żadnego mózgu – i dławiący Deana łańcuch rozluźnił się. Wharton osunął się na podłogę niczym worek mąki, a Dean odczołgał się z wybałuszonymi oczyma na bok, zanosząc się kaszlem i trzymając ręką za gardło.
Kiedy przy nim uklękłem, potrząsnął energicznie głową.
– Zajmijcie się… nim! – wycharczał, wskazując ręką Whartona. – Zamknijcie go… w celi!
Nie sądziłem, żeby po uderzeniu Brutala Whartonowi była jeszcze potrzebna cela; wydawało mi się, że wystarczy mu trumna. Nie mieliśmy jednak tyle szczęścia. Wharton stracił przytomność, ale daleko mu było do śmierci. Leżał na boku z wyciągniętą do przodu ręką, dotykając koniuszkami palców linoleum Zielonej Mili. Oczy miał zamknięte, oddychał powoli, lecz regularnie. Na jego twarzy malował się pogodny uśmiech, tak jakby zasnął, słuchając ulubionej kołysanki. Wąska strużka krwi spływała mu z włosów i plamiła kołnierzyk świeżo wyfasowanej więziennej koszuli.
– Pomóż mi, Percy! – zawołałem.
Percy nie zareagował. Stał przy ścianie, wlepiając we mnie szeroko otwarte oczy. Nie sądzę, żeby w ogóle wiedział, gdzie się znajduje.
– Percy, do jasnej cholery, złap go z drugiej strony!
Dopiero teraz ruszył się z miejsca i po chwili dołączył do niego Harry. Wciągnęliśmy w trójkę nieprzytomnego pana Whartona do celi, a Brutal pomógł Deanowi stanąć na nogi i podtrzymywał go delikatnie jak matka, gdy ten zgiął się wpół i kurczowo łapał powietrze.
Nasz nowy lokator obudził się dopiero po trzech godzinach, kiedy to się jednak stało, nie znać było po nim żadnych efektów potężnego ciosu Brutala. Ocknął się tak samo, jak się poruszał: szybko. Jeszcze przed sekundą leżał na pryczy, nie dając znaków życia, a chwilę potem stał przy kratach (poruszał się cicho jak kot) i obserwował, jak siedzę przy biurku i piszę raport na temat incydentu. Kiedy w końcu poczułem, że ktoś mi się przygląda, i podniosłem wzrok, uśmiechał się, szczerząc poczerniałe zęby, między którymi widać już było parę ubytków. Jego widok sprawił, że zabiło mi szybciej serce. Próbowałem to przed nim ukryć, nie sądzę jednak, żeby mi się udało.
Читать дальше