– Przepraszam, Hal, zajrzę do ciebie później – powiedziałem.
– Nie – odparł. – Proszę cię, wejdź, Paul. Zamknij drzwi i wejdź. Nigdy jeszcze nie potrzebowałem tak bardzo czyjejś obecności. Zamknij drzwi i wejdź do środka.
Zrobiłem, o co mnie poprosił, po raz pierwszy, od chwili gdy się obudziłem, zapominając o swoim własnym bólu.
– To guz mózgu – oznajmił. – Widać go na rentgenie. Byli z tego zdjęcia bardzo zadowoleni. Jeden z nich stwierdził, że to najlepszy rentgen, jaki komukolwiek udało się zrobić, przynajmniej do tej pory; chcą zamieścić zdjęcie w jakimś ważnym medycznym piśmie w Nowej Anglii. Guz jest wielkości cytryny i sięga tak głęboko, że nie mogą go operować. Stwierdzili, że umrze przed Bożym Narodzeniem. Nie powiedziałem jej. Nie wiem, jak to zrobić. Nie mam pojęcia.
A potem zaczął płakać, zanosząc się głośnym szlochem, który sprawił, że poczułem jednocześnie żal i rodzaj przerażenia – kiedy człowiek, który kontroluje się tak jak Hal Moores, traci nad sobą w końcu panowanie, po prostu strach na to patrzeć. Stałem przez chwilę w miejscu, a potem podszedłem i objąłem go ramieniem. Moores złapał mnie wpół i wyzbywając się wszelkich zahamowań, zaczął łkać z głową przytuloną do mojego brzucha. Później, kiedy się opanował, przeprosił mnie. Zrobił to, unikając mojego wzroku, jak ktoś, kto wie, że strasznie się zblamował, tak strasznie, że być może trudno mu będzie z tym dalej żyć. Ktoś taki może znienawidzić osobę, która oglądała go w tym stanie. Moores nie był do tego zdolny, ale pod wpływem tych wydarzeń w ogóle zapomniałem poruszyć sprawę, z którą do niego przyszedłem. Po wyjściu z gabinetu zamiast z powrotem do samochodu ruszyłem na blok E. Zadziałała już wtedy aspiryna i ból w podbrzuszu ograniczał się do lekkiego pulsowania. Przetrwam jakoś ten dzień, postanowiłem, dopilnuję przyjęcia Whartona, a po południu odwiedzę ponownie Mooresa i załatwię sobie zwolnienie na jutro. Najgorsze mam już za sobą, pomyślałem, nie mając pojęcia, że zła passa dopiero się zaczęła.
– Myśleliśmy, że jest wciąż otumaniony po badaniach – stwierdził po południu Dean. Miał niski, schrypnięty głos, przypominający szczekanie psa i purpurowo-czarne sińce na szyi. Widziałem, że mówienie sprawia mu ból i zastanawiałem się, czy nie poprosić go, żeby przestał, ale czasami bardziej boli, gdy człowiek zachowuje milczenie. Uznałem, że tak właśnie rzecz ma się w tym wypadku, i dałem mu spokój. – Myśleliśmy wszyscy, że jest otumaniony, prawda? – powtórzył.
Harry Terwilliger pokiwał głową i po chwili zrobił to nawet Percy, który siedział z boku z ponurą miną.
Brutal spojrzał na mnie i przez moment patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Myśleliśmy w gruncie rzeczy to samo: że tak to właśnie wygląda. Człowiek przestrzega przez całe życie regulaminu, a potem popełnia jeden głupi błąd i niebo wali mu się na głowę. Sądzili, że jest otumaniony po lekach, mieli prawo tak przypuszczać, ale żaden nie zapytał, czy tak jest w istocie. W oczach Brutala zobaczyłem chyba coś jeszcze: świadomość, że Harry i Dean wyciągną wnioski ze swojego błędu. Zwłaszcza Dean, który o mały włos się nie przekręcił. Tylko Percy nie wyciągnie żadnych wniosków. Percy chyba tego nie potrafił. Umiał tylko siedzieć w kącie i się dąsać, ponieważ znowu wdepnął w samo gówno.
Do Indianoli po Dzikiego Billa Whartona wybrało się ich siedmiu: Harry, Dean, Percy i jeszcze po dwóch strażników z tyłu i z przodu (zapomniałem ich nazwisk, chociaż jestem przekonany, że kiedyś je znałem). Pojechali tak zwanym dyliżansem, czyli ciężarówką marki Ford ze wzmocnionymi stalowymi ścianami i podobno kuloodpornymi szybami. Wyglądała jak skrzyżowanie cysterny i pojazdu opancerzonego.
Dowodzący ekspedycją Harry Terwilliger przekazał papiery szeryfowi (nie Homerowi Cribusowi, lecz, z tego, co wiem, jakiemuś innemu obieralnemu palantowi), który przekazał im w zamian pana Williama Whartona, łotra extraordinaire , jak mógłby go nazwać Delacroix. Wysłaliśmy wcześniej więzienny uniform, ale szeryf i jego ludzie nie zadali sobie trudu, żeby go weń przyodziać; zostawili to naszym chłopcom. Kiedy zobaczyli go na pierwszym piętrze szpitala, Wharton, kościsty facet z wąską pryszczatą gębą i długimi potarganymi blond włosami, miał na sobie bawełnianą szpitalną koszulę i tanie filcowe kapcie. Jego tyłek, również wąski i również pryszczaty, wystawał spod koszuli. Tę część ciała Harry i reszta zobaczyli najpierw, bo kiedy tam weszli, Wharton stał w oknie i wyglądał na parking. Nie odwrócił się, ale stał bez słowa, trzymając w jednej ręce odsuniętą zasłonę, podczas gdy Harry ochrzaniał szeryfa za to, że nie chciało mu się przebrać Whartona w więzienne drelichy, a szeryf – jak każdy znany mi małomiasteczkowy dygnitarz – udzielał mu w odpowiedzi wykładu o tym, co należy, a co nie należy do jego obowiązków.
Kiedy Harry’ego znudziła ta część programu (wątpię, żeby trwało to dłużej niż kilkanaście sekund), kazał Whartonowi odwrócić się przodem. Wharton zrobił to. Wyglądał, oznajmił nam Dean swoim szczekliwym ochrypłym głosem, jak typowy udający wielkiego chojraka wiejski opryszek, taki, jakich tysiące przewinęły się przez Cold Mountain w czasie, gdy tam pracowaliśmy. Pod buńczuczną maską kryją tylko podłość i agresję. Czasem, kiedy są osaczeni, również tchórzostwo, ale najczęściej tylko podłość i agresję, podłość i agresję. Są ludzie, którzy w facetach pokroju Billy’ego Whartona dostrzegają jakiś szlachetny rys, ale ja do nich nie należę. Szczur również walczy, kiedy zapędzi się go w ślepy zaułek. Na twarzy Billa nie malowało się więcej ludzkich uczuć niż na jego pryszczatym tyłku, powiedział nam Dean. Z ust ciekła mu strużka śliny, miał nieobecne oczy, pochyłe ramiona i zwisające po bokach ręce. Wydawał się kompletnie naszpikowany morfiną, przymulony dokładnie tak samo jak wszyscy narkomani, których oglądali wcześniej.
Słuchając relacji Deana, Percy po raz kolejny kiwnął głową.
– Włóż to – rozkazał Harry Whartonowi, wskazując leżące na łóżku drelichy. Ktoś wyjął je z brązowego papieru, w który zostały zapakowane, poza tym jednak nie ruszył nawet palcem – leżały dokładnie tak, jak przygotowano je w więziennej pralni. Z jednego rękawa koszuli wystawały białe bawełniane szorty, z drugiego para białych skarpetek.
Wharton wydawał się całkowicie uległy, ale nie był w stanie ubrać się bez pomocy strażników. Udało mu się włożyć szorty, kiedy jednak przyszło do spodni, usiłował bezskutecznie wsadzić obie nogi do jednej nogawki. Dean pomógł mu w końcu, wsuwając stopy tam, gdzie było ich miejsce, i zapinając rozporek. Wharton stał spokojnie. Nie próbował nawet ruszyć palcem, gdy się zorientował, że Dean i tak zrobi wszystko za niego. Gapił się bezmyślnie w ścianę, ze zwisającymi w dół rękoma, i żadnemu z nich nie przyszło do głowy, że symuluje. Nie dlatego, że chciał uciec (tak mi się przynajmniej wydaje). Chodziło mu o to, by sprawić jak najwięcej kłopotów, kiedy nadarzy się odpowiednia okazja.
Papiery zostały podpisane. William Wharton, który w momencie aresztowania stał się własnością hrabstwa, teraz przeszedł na własność stanu. Poprowadzono go pod eskortą tylnymi schodami na parter i przez kuchnię. Szedł ze spuszczoną głową i luźno dyndającymi dłońmi o długich palcach. Za pierwszym razem, gdy spadła mu czapka, Dean włożył mu ją z powrotem na głowę. Za drugim wetknął ją po prostu do własnej kieszeni.
Читать дальше