– Więc rozmawiaj, Johnie Coffeyu – odparłem, starając się, żeby mój głos brzmiał lekko i spokojnie. Po raz pierwszy, odkąd przybył na blok E, John Coffey wyglądał, jakby naprawdę tu był, naprawdę przebywał wśród nas. Cieknące prawie nieustannie z kącików jego oczu łzy wyschły, przynajmniej na razie, i miałem pewność, że widzi przed sobą Paula Edgecombe’a, głównego klawisza na bloku E, a nie jakieś miejsce, do którego chciałby wrócić i cofnąć tę straszną rzecz, którą popełnił.
– Nie – oznajmił. – Musi pan wejść do środka.
– Wiesz przecież, że nie mogę tego zrobić. Przynajmniej w tej chwili – powiedziałem, wciąż próbując lżejszego tonu. – Jestem teraz zupełnie sam, a ty ważysz co nieco więcej ode mnie. Mieliśmy tu już dzisiaj jedną awanturę i to na razie wystarczy. Więc jeśli ci to nie przeszkadza, pogawędzimy sobie po prostu przez kraty i…
– Proszę!
Zaciskał palce na kratach tak mocno, aż pobladły mu kłykcie i krew odpłynęła z paznokci. Twarz poszarzała mu ze strapienia, a w dziwnych oczach płonęła jakaś potrzeba, której nie mogłem zrozumieć. Pamiętam, że pomyślałem wówczas, iż zrozumiałbym ją, gdybym tylko nie był taki chory, i że dzięki tej wiedzy zdołałbym mu może pomóc. Kiedy się zna potrzeby, które ma jakiś człowiek, wie się o nim prawie wszystko.
– Proszę, szefie Edgecombe! Musi pan wejść do środka!
To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem, pomyślałem, a potem uświadomiłem sobie, że mam zamiar zrobić coś jeszcze głupszego: mam zamiar go posłuchać. Odczepiłem klucze od pasa i zacząłem szukać wśród nich tego, który otwierał celę Johna Coffeya. Mógł mnie złapać i złamać o kolano niczym szczapę drewna nawet w dniu, gdy czułem się silny i zdrowy, a ten dzień z pewnością do nich nie należał. Mimo to zamierzałem tam wejść. W pojedynkę, niespełna pół godziny po tym, jak przekonaliśmy się na własnej skórze, do czego prowadzi głupota i nierozwaga, gdy ma się do czynienia z oczekującymi na śmierć mordercami, miałem zamiar otworzyć celę tego czarnego olbrzyma, wejść do środka i usiąść z nim razem na pryczy. Gdyby to wyszło na jaw, straciłbym z miejsca pracę, jeśli nawet Coffey nie zrobiłby mi nic złego, lecz mimo to miałem zamiar tam wejść.
Zatrzymaj się, mówiłem sobie, po prostu weź na wstrzymanie, Paul. Ale nie zrobiłem tego. Otworzyłem jednym kluczem górny i drugim dolny zamek, a potem przesunąłem drzwi po szynie.
– To chyba nie jest najlepszy pomysł, szefie – odezwał się nagle Delacroix tak gderliwym i zarazem podenerwowanym głosem, że w innych okolicznościach parsknąłbym głośnym śmiechem.
– Pilnuj swojego nosa, a ja będę pilnować swego – mruknąłem, w ogóle się nie odwracając. Oczy miałem utkwione w Johnie Coffeyu i nie mogłem ich oderwać. Przypominało to hipnozę. Mój własny głos brzmiał tak, jakby odbijał się echem w długiej dolinie. Do diabła, może rzeczywiście byłem zahipnotyzowany. – Po prostu się połóż i odpocznij – powiedziałem.
– Chryste, to miejsce to prawdziwy dom wariatów – szepnął drżącym głosem Delacroix. – Chciałbym, żeby już mnie usmażyli, Panie Dzwoneczku! Chciałbym to mieć za sobą!
Wszedłem do celi Coffeya. Kiedy dałem krok do przodu, on cofnął się, a potem stanął tyłem do pryczy – posłanie dotykało jego łydek, taki był wysoki – i usiadł. Wciąż patrząc mi prosto w oczy, poklepał materac obok siebie. Gdy usiadłem, objął mnie ramieniem, tak jakbym był jego sympatią i siedział razem z nim w kinie.
– Czego chcesz, Johnie Coffeyu? – zapytałem, wciąż spoglądając w jego oczy, w te smutne łagodne oczy.
– Tylko pomóc – odparł. Westchnął, jak wzdycha człowiek, kiedy wie, że czeka go robota, której nie ma wielkiej ochoty wykonywać, a potem położył mi rękę na udach, kilkanaście cali pod pępkiem.
– Hej! – wrzasnąłem. – Zabieraj tę swoją cholerną łapę…
W tej samej chwili poczułem wstrząs, potężne bezbolesne uderzenie. Podskoczyłem na pryczy, wygiąłem plecy w łuk i przypomniałem sobie starego Tu-Tuta, który wrzeszczał, że się smaży, smaży jak indyk w brytfannie. Nie czułem, żeby poraziła mnie wysoka temperatura albo prąd, ale na krótką chwilę zbladły wszystkie kolory, tak jakby świat się skurczył i zaczai pocić. Widziałem każdy por na twarzy Johna Coffeya, widziałem każdą nabiegłą krwią żyłkę w jego udręczonych oczach, widziałem małe, gojące się już zadrapanie na jego podbródku. Zdawałem sobie sprawę, że wymachuję zakrzywionymi palcami w powietrzu i że moje stopy bębnią o podłogę celi Coffeya.
A po chwili wstrząs minął. Podobnie jak moja infekcja dróg moczowych. Ustąpił ten okropny pulsujący ból w kroczu i ustąpiła gorączka. Wciąż oblewałem się potem, który temperatura wycisnęła z mojej skóry, i wciąż czułem jego zapach, ale infekcja minęła.
– Co się stało? – zawołał piskliwie Delacroix. Jego głos dobiegał gdzieś z bardzo daleka, ale kiedy John Coffey pochylił się do przodu i przestał patrzeć mi prosto w oczy, nagle usłyszałem go wyraźniej. Miałem wrażenie, że ktoś wyciągnął mi z uszu watę albo zatyczki, których używa się na strzelnicy. – Co on tam panu robi?
Nie odpowiedziałem. Coffey zgiął się wpół ze zmienioną twarzą. Oczy wychodziły mu z orbit. Wyglądał jak człowiek, który zakrztusił się kością z kurczaka.
– John! – zwróciłem się do niego i klepnąłem go po plecach; była to jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy. – Co się z tobą dzieje, John?
Podskoczył pod moją ręką, a potem wydał z siebie nieprzyjemny charkot. Rozchylił wargi w ten sam sposób, w jaki otwierają czasem pysk konie, żeby ugryźć – niechętnie, ściągając do tyłu wargi i szczerząc zęby w rozpaczliwym grymasie. A potem otworzył szeroko usta i wypluł z siebie chmarę małych czarnych owadów, które wyglądały jak komary albo muszki. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Owady zawirowały wściekle między jego kolanami, pobielały i znikły.
Poczułem nagle, że cała siła odpływa z mojego tułowia – tak jakby wszystkie mięśnie zamieniły się tam w wodę. Oparłem się o kamienną ścianę celi Coffeya. Pamiętam, że wzywałem imienia Zbawiciela: “Chryste, Chryste, Chryste”, raz po raz, właśnie tak, i pomyślałem, że gorączka odebrała mi rozum. To wszystko.
A potem zorientowałem się, że Delacroix wzywa pomocy. Oznajmiał całemu światu, że John Coffey morduje mnie, i robił to, drąc się na całe gardło. Coffey pochylał się nade mną, to prawda, ale tylko po to, by sprawdzić, czy nic mi nie jest.
– Zamknij się, Del – powiedziałem, wstając z pryczy. Oczekiwałem, że ból rozedrze mi wnętrzności, ale nic takiego nie nastąpiło. Czułem się lepiej. Naprawdę. Przez chwilę kręciło mi się w głowie, ale przestało, nim złapałem się prętów celi Coffeya, żeby odzyskać równowagę. – Jestem zdrów jak ryba.
– Lepiej niech pan stamtąd zaraz wyjdzie – poradził mi Francuz. Przypominał podenerwowaną starszą panią, która każe dziecku natychmiast zleźć z wysokiego drzewa. – Nie wolno panu wchodzić do celi, kiedy na bloku nie ma innego strażnika.
Spojrzałem na Johna Coffeya, który siedział, opierając potężne dłonie na swoich kolanach, wielkich jak pnie drzewa. John Coffey odwzajemnił moje spojrzenie. Robiąc to, musiał unieść głowę, ale tylko trochę.
– Co takiego zrobiłeś, duży? – zapytałem półgłosem. – Co mi zrobiłeś?
– Pomogłem – odparł. – Pomogłem, prawda?
– Tak, chyba pomogłeś. Ale jak? Jak pomogłeś?
Читать дальше