W głębokim mroku tajnego przejścia Tomasz usłyszał przygłuszony huk padającej wieży i obudził się. Dobiegło go też ciche szczekanie psów pod nim i ze zgrozą zrozumiał, gdzie się znajduje.
Ten zaś, który spał lekko śniąc majaki, również został zbudzony przez upadek wieży. Stało się tak, mimo że znajdował się głęboko w trzewiach zamku.
– Katastrofa! – zawołała jedna z głów papugi.
– Pożar, powódź i ucieczka! – wrzasnęła druga. Flagg zbudził się. Mówiłem wam, że zło czasem jest dziwnie zaślepione, i jest to prawda. Czasami bez żadnego powodu zapada w letarg. A teraz Flagg się przebudził.
Flagg powrócił ze swej ekspedycji na północ z lekką gorączką, poważnym przeziębieniem i skłopotaną głową.
Coś nie tak, coś jest nie tak. Wydawało mu się, że nawet mury zamku mu to szepczą… ale czarnoksiężnik za żadne pieniądze nie potrafił domyślić się co. Wiedział tylko, że owo nie znane mu „coś” ma ostre kły. Wydawało mu się, że biega mu w głowie jak fretka podgryzając to tu, to tam. Zdawał sobie sprawę, kiedy owo stworzenie pojawiło się i zaczęło go gryźć: gdy wracał z bezowocnej wyprawy w poszukiwaniu buntowników. Bo… bo…
Bo buntownicy powinni się tam znajdować!
Ale ich nie wykrył, a Flagg nie znosił czuć się oszukanym. Co gorsza, nienawidził wrażenia, że prawdopodobnie popełnił błąd. Jeśli pomylił się co do miejsca, gdzie można odnaleźć buntowników, to mógł także nie mieć racji i w innych sprawach. Jakich? Nie miał pojęcia. Śniły mu się koszmary. Małe, złośliwe zwierzątko biegało mu w głowie, dręcząc go, upierając się, że o czymś zapomniał, że coś dzieje się za jego plecami. Pędziło, gryzło, wybijało go ze snu. Flagg miał leki, które potrafiłyby go uwolnić od przeziębienia, ale żaden nie poskutkowałby przeciwko bestii rosnącej mu w głowie.
Co, u licha, jest nie tak?
Tysiące razy zadawał sobie to pytanie i w zasadzie wydawało się – przynajmniej z pozoru – że wszystko jest w porządku. Przez setki lat czarny chaos jego duszy nienawidził miłości, światła i porządku panujących w Delainie, i usilnie starał się je zniszczyć – obrócić w ruinę tak, jak ostatni lodowaty powiew zamieci zwalił świątynię Wielkich Bogów. Zawsze jednak coś mu przeszkadzało – jakaś Kyla Dobra, Sasha, coś albo ktoś. Ale teraz nie widział nic, co mogłoby w jakikolwiek sposób wpłynąć na bieg wypadków, chociaż szukał pilnie. Tomasz znajdował się całkowicie pod jego władzą; gdyby Flagg kazał mu wyskoczyć z najwyższego okna zamku, głupi dzieciak zapytałby tylko, o której godzinie ma to zrobić. Rolnicy jęczeli pod ciężarem morderczych podatków, jakie Tomasz na nich nałożył za poradą czarnoksiężnika.
Yosef powiedział kiedyś Piotrowi, że istnieje napięcie graniczne dla ludzi, tak samo jak dla lin i łańcuchów, i nie mylił się – rolnicy i kupcy delaińscy znaleźli się u kresu wytrzymałości. Lina, za pomocą której przymocowane są ciężary podatków do grzbietów obywateli, to wierność – królowi, krajowi, rządowi. Flagg wiedział, że jeśli nałoży odpowiednio duże obciążenie, wszystkie liny pękną, a głupie woły – bo tak myślał o ludności Delainu – ruszą galopem niszcząc wszystko, co znajdzie się na ich drodze. Pierwsze z nich wydostały się już na wolność i zgromadziły na północy. Teraz nazywali siebie uchodźcami, ale wkrótce przemianują się na buntowników. Pozbył się Peyny, a Piotr siedział zamknięty w Iglicy.
Co więc było nie tak?
Nic! Nic, do cholery!
Ale małe zwierzątko biegało, kręciło się, podgryzało i wiło. Podczas ostatnich tygodni czarnoksiężnik niejeden raz budził się zlany zimnym potem, nie z powodu powracającej gorączki, lecz dlatego, że znowu przyśnił mu się okropny sen. Co stanowiło jego treść? Nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że budził się przyciskając lewą rękę do lewego oka, jakby został w nie zraniony, i czuł, że go piecze, chociaż nie widział, żeby stało się z nim coś złego.
Tej nocy czarnoksiężnik obudził się mając swój sen na świeżo w pamięci, ponieważ wrócił do przytomności przed jego zakończeniem. Oczywiście nastąpiło to na skutek upadku świątyni Wielkich Bogów.
– Hmm! – zawołał Flagg podrywając się w fotelu. Szeroko otworzył oczy, a na białe policzki wystąpił mu zimny pot.
– Katastrofa! – wrzasnęła jedna z głów papugi.
– Pożar, powódź, ucieczka! – krzyknęła druga. Ucieczka – pomyślał Flagg. Tak, to właśnie miałem na myśli, to właśnie dręczyło mnie przez cały czas.
Popatrzył na swoje dłonie i zauważył, że drżą. Rozgniewany tym widokiem wyskoczył z fotela.
– Zamierza uciec – mruknął przeciągając dłonią po włosach. – A w każdym razie chce spróbować. Ale jak? Jak? Na czym polega jego plan? Kto mu pomagał? Zapłacą za to głowami, przysięgam… i nie skończę z nimi od razu. Będą je tracić cal po calu… pół… ćwierć cala. Zanim umrą, oszaleją z bólu…
– Oszaleją! – krzyknęła jedna z głów papugi.
– Z bólu! – dodała druga.
– Zamknijcie się i dajcie mi pomyśleć! – zawył Flagg. Chwycił ze stojącego opodal stołu słoik wypełniony mętnym, brązowawym płynem i cisnął w klatkę. Naczynie trafiło w metalowe pręty i roztrzaskało się; błysnęło jaskrawym, zimnym światłem. Dwie głowy papugi zaskrzeczały ze strachu, a potem ptak spadł ze swojego pręta i leżał nieprzytomny aż do rana.
Czarnoksiężnik nerwowo przechadzał się w tę i z powrotem. Wyszczerzył zęby. Nerwowo zaplatał dłonie. Krzesał butami zielonkawe iskry o pokrytą saletrą kamienną posadzkę swego laboratorium – czuło się w powietrzu zapach letnich błyskawic.
Jak? Kiedy? Kto mu pomagał?
Nie potrafił sobie przypomnieć. Szczegóły już zaczynały mu się zacierać. Ale…
– Muszę to wiedzieć! – szepnął. – Muszę!
Bo stanie się to niebawem; tyle wyczuwał. Chwila ta zbliżała się coraz bardziej.
Znalazł klucze i jednym z nich otworzył dolną szufladę biurka. Wyjął z niej pudełko wykonane z pięknie rzeźbionego grabowego drewna, zdjął pokrywkę i wyciągnął skórzany mieszek. Rozplatał zamykające go sznurki i ostrożnie wydobył z niego kawałek skały, która wydawała się mieć wewnętrzne źródło światła. Kamień miał barwę mlecznobiałą jak oko ślepca. Przypominał steatyt, ale w rzeczywistości był kryształem – magiczną kulą Flagga.
Czarnoksiężnik przeszedł się po komnacie gasząc lampy i świece. Po krótkim czasie w pomieszczeniu zapadły kompletne ciemności. Mimo to Flagg z łatwością odnalazł swe biurko, omijając gładko przedmioty, o które ja czy wy obilibyście sobie golenie albo przewrócilibyście się. Mrok był niczym dla królewskiego czarodzieja; lubił go i widział w nim wszystko jak kot.
Usiadł i dotknął kryształu. Przytknął doń dłonie wymacując ostre kanty i zagłębienia.
– Pokaż mi – mruknął. – To rozkaz.
Z początku nie widział nic. Potem, stopniowo, pojawiła się wewnątrz niego poświata. Najpierw było to blade i rozmyte światełko. Flagg ponownie dotknął kryształu, tym razem czubkami palców. Poczuł, jak kamień zaczyna się rozgrzewać.
– Pokaż mi Piotra. To rozkaz. Chcę zobaczyć tego szczeniaka, który ośmiela się stanąć na mojej drodze, i jakie są jego plany.
Poświata stawała się coraz intensywniejsza… Z błyskiem w oczach, rozchylając cienkie, okrutne wargi, tak że zalśniły obnażone zęby, Flagg pochylił się nad kryształem. W tej chwili Piotr, Ben, Dennis i Naomi rozpoznaliby swój sen – poznaliby blask, który oświetlił twarz czarnoksiężnika, w niczym nie przypominający światła świecy.
Читать дальше