Wyjrzał przez okno. Nie widział teraz nikogo, ale zauważył na placu trzy postacie idące w kierunku Iglicy, tuż przedtem, nim Flagg zaczął walić do drzwi. Znaczyło to, że Dennis znalazł pomocników. Czy jednym z nich był Ben? Piotr nie śmiał o tym marzyć. A trzecia osoba? I po co wózek? Nie miał teraz czasu szukać odpowiedzi na te pytania.
– Otwierać, psy! W imię króla! Otwierać, w imię Flagga! Otwierać! Otwierać!
W nocnej ciszy Piotr usłyszał daleko pod sobą łoskot odsuwanych żelaznych sztab. Domyślał się, że drzwi się otwarły, ale nie zarejestrował tego dźwięku. Chwila ciszy… a potem rozległo się charczenie.
Pechowy strażnik, który w końcu otworzył drzwi na wezwanie Flagga, żył mniej niż cztery sekundy po odsunięciu trzeciej sztaby w Drzwiach Strażników. Spostrzegł koszmarną bladą twarz, wściekłe czerwone oczy i czarny płaszcz, powiewający na wietrze niczym skrzydła kruka. Krzyknął. W powietrzu rozległ się suchy świst. Strażnik, na poły pijany, podniósł wzrok dokładnie w chwili, gdy topór Flagga rozpłatał mu czaszkę.
– Następnym razem, gdy ktoś będzie was wzywał w imieniu króla, ruszcie się prędzej, a nie będziecie musieli rano sprzątać! – ryknął Flagg. Śmiejąc się dziko kopnął na bok martwe ciało i ruszył korytarzem w stronę schodów. Jeszcze nie wszystko stracone. W porę spostrzegł niebezpieczeństwo. Wiedział to.
Czuł to.
Otworzył drzwi po prawej stronie i znalazł się na głównym korytarzu wiodącym z sali sądowej, w której Peyna niegdyś wymierzał sprawiedliwość. Na końcu owego korytarza zaczynały się schody. Czarnoksiężnik popatrzył w górę śmiejąc się straszliwie.
– Idę, Piotrze! – zawołał radośnie, a jego głos odbijał się echem coraz wyżej, aż dotarł tam, gdzie znajdował się chłopiec, który zabierał się do przywiązania liny do pręta wyjętego z łóżka. – Idę, Piotrze, zrobić coś, co powinno zostać załatwione dawno, dawno temu!
Uśmiech Flagga stał się jeszcze szerszy i czarnoksiężnik wyglądał teraz strasznie – przypominał demona, który dopiero co wydobył się z jakiejś cuchnącej otchłani. Uniósł topór katowski; krople krwi zamordowanego strażnika kapnęły mu na twarz i spłynęły niczym łzy po policzkach. – Idę, drogi Piotrze, uciąć ci głowę! – wrzasnął Flagg i ruszył schodami w górę.
Jeden. Trzy. Sześć. Dziesięć.
Lina plątała się w drżących dłoniach Piotra. Węzeł, który przedtem wykonywał z łatwością setki razy, teraz rozpadł się i trzeba było zaczynać od nowa.
Nie daj mu się zastraszyć – mówił sobie.
To przecież idiotyczne. Bał się, drżał z przerażenia. Tomasz zdumiałby się słysząc, że Piotr zawsze obawiał się Flagga – po prostu umiał to lepiej ukryć.
Jeśli ma cię zabić, to niech sam to zrobi! Nie musisz go wyręczać!
Myśl ta pojawiła się w jego głowie… ale wydawało mu się, że została wypowiedziana głosem matki. Ręce Piotra uspokoiły się nieco, co pozwoliło mu wreszcie przywiązać linę do zakotwiczenia.
Będę woził twoją głowę na łęku siodła przez tysiąc lat! – zawołał Flagg. Piął się coraz wyżej po kręconych schodach. – Ależ to będzie piękne trofeum!
Dwudziesty stopień. Trzydziesty. Czterdziesty. Krzesał obcasami iskry. Oczy mu lśniły. Jego uśmiech był jak trucizna.
– IDĘ, PIOTRZE! Siedemdziesiąty – jeszcze dwieście trzydzieści stopni.
Jeśli kiedykolwiek obudziliście się w środku nocy w obcym miejscu, to wiecie, że wystarczy znaleźć się samemu w ciemnościach, żeby się zdrowo najeść strachu; a teraz wyobraźcie sobie, że budzicie się w tajemnym przejściu z oczyma przy otworach, przez które widać pokój, gdzie – jak sami kiedyś widzieliście – zamordowano waszego ojca!
Tomasz krzyknął. Nikt go nie usłyszał (może poza psalm znajdującymi się poniżej, ale też w to wątpię, bo były na to zbyt stare i głuche, no i same robiły za dużo hałasu).
W Delainie istniał pewien przesąd dotyczący chodzenia we śnie, w który i u nas się wierzy. Sądzono mianowicie, że jeśli lunatyk obudzi się, zanim trafi do swego łóżka, grozi mu obłęd.
Tomasz prawdopodobnie znał ten pogląd. Jeśli tak, to mógł teraz poświadczyć, że nie ma w nim źdźbła prawdy. Bardzo się przestraszył, krzyknął, ale nie znalazł się nawet na krawędzi szaleństwa.
Prawdę mówiąc strach trwał krótko – krócej, niż myślicie – i Tomasz znów popatrzył przez otwory w ścianie. Może wam się to wydać dziwne, ale musicie pamiętać, że przed ową okropną nocą, gdy Flagg przyniósł królowi swój kielich wina po odejściu Piotra, Tomasz spędził niejedną miłą chwilę w ciemnym korytarzu. Przyjemność połączona była z poczuciem winy, ale mimo to chłopiec cieszył się, że znajduje się blisko ojca. Teraz, gdy znalazł się tutaj znowu, ogarnęła go nostalgia.
Zobaczył, że komnata prawie wcale się nie zmieniła. Wypchane głowy wciąż wisiały na ścianach – łoś Bonsey, ryś Craker, Snapper – wielki, biały niedźwiedź z północy. No i oczywiście smok Dziewięciak, przez którego oczy teraz patrzył, ze strzałą Młot na Wrogów umieszczoną powyżej.
Bonsey…
Craker…
Snapper…
Dziewięciak.
Pamiętam wszystkie imiona – pomyślał Tomasz z pewnym zdziwieniem. I nie zapomniałem o tobie, tato. Chciałbym, żebyś żył i żeby Piotr był wolny, nawet gdyby nikt na świecie nie wiedział, że istnieję. Przynajmniej mógłbym spać spokojnie.
Niektóre meble przykryto białymi pokrowcami, ale nie większość. Kominek dawno już ostygł, leżał w nim jednak opał. Tomasz spostrzegł z rosnącym zaskoczeniem, że stary szlafrok ojca wisi na swoim miejscu, na haczyku koło drzwi do łazienki. Kominek był zimny, ale jedna zapałka sprawiłaby, że wróciłby do życia, hucząc i rozsiewając ciepło; wystarczyłoby, żeby w bawialni pojawił się ojciec i komnata ożyłaby.
Nagle Tomasz zdał sobie sprawę, że odczuwa coś niesamowitego – pragnienie, by pójść do komnaty ojca. Chciał zapalić ogień.
Miał ochotę nałożyć szlafrok Rolanda. Pragnął napić się jego miodu, nawet gdyby okazał się skwaśniały albo gorzki. Wydawało mu się… pomyślał, że może udałoby mu się tam zasnąć.
Na twarzy chłopca pojawił się blady, zmęczony uśmiech; decyzja została podjęta. Tomasz nie bał się ojcowskiego ducha. Miał raczej nadzieję, że się mu on ukaże. Gdyby tak się stało, miałby mu coś do powiedzenia. Przeprosiłby go.
IDĘ, PIOTRZE! – zawył Flagg szczerząc zęby. Pachniał posoką i śmiercią; w oczach płonął mu morderczy ogień. Topór katowski świstał i smagał powietrze, ostatnie krople krwi rozprysły się na ścianach.
– IDĘ! PRZYCHODZĘ PO TWOJĄ GŁOWĘ! Stopień za stopniem kręconych schodów, coraz wyżej, Flagg pędził niczym demon śmierci. Sto stopni. Sto dwadzieścia pięć.
Szybciej – sapnął Ben do Dennisa i Naomi. Temperatura zaczęła spadać, ale cała trójka była zlana potem. Częściowo stanowiło to rezultat wysiłku wszyscy ciężko pracowali. Ale w większości powodem był strach. Słyszeli krzyki Flagga. Wzbudziły one lęk nawet w mężnym sercu Frisky. Cofnęła się odrobinę, skuliła i zaskomlała.
IDE, SZCZENIAKU!
Jest już blisko – głos brzmiał wyraźniej, bez echa.
– IDĘ NAPRAWIĆ ZANIEDBANIA!
Podwójne ostrze świstało i cięło powietrze.
Читать дальше