– Miałeś mądrą matkę, Jastrzębiu – stwierdził ponuro Ben.
Tak, przepuśćcie go – powiedział nieoczekiwanie inny głos. – Na bogów, nie zamierzę się na takiego – jeszcze mi odpadnie ręka.
– Zapamiętamy was – rzekł Piotr. Zwrócił się do przyjaciół. – Za mną – rzekł. – Szybko. Wiem, czego mi potrzeba i gdzie to znaleźć.
W tej chwili Flagg wypadł przez wrota Iglicy wydając taki ryk wściekłości, że młodzi strażnicy stracili resztki ducha. Cofnęli się i ruszyli biegiem rozpierzchając się na wszystkie cztery strony świata.
– Chodźcie – rzekł Piotr. – Za mną. Do Bramy Zachodniej!
Flagg biegł tak szybko jak nigdy w życiu. Wyczuwał nadchodzący upadek jego planów, który miał nastąpić dosłownie w ostatniej chwili. Nie może do tego dopuścić! Wiedział też, podobnie jak Piotr, gdzie to wszystko musi się zakończyć.
Minął drżących ze strachu strażników nie poświęcając im chwili uwagi. Odetchnęli z ulgą myśląc, że ich nie spostrzegł… ale pomylili się. Zobaczył ich wszystkich i zapamiętał każdego; po śmierci Piotra głowy ich zdobić będą zamkowe mury przez rok i dzień, pomyślał. A smarkacz odpowiedzialny za patrol – ten najpierw umrze tysiąc razy w lochach.
Przebiegł pod Bramą Zachodnią i skierował się Głównym Zachodnim Pasażem do zamku. Zaspani ludzie, którzy wybiegli w nocnych strojach zobaczyć, co to za zamieszanie, kulili się na widok jego płonącego oblicza i usuwali się na bok, krzyżując palce, aby odstraszyć zło… bo teraz Flagg wyglądał prawdziwie – jak sam diabeł. Przeskoczył przez poręcz przy pierwszych napotkanych schodach pewnie lądując na równe nogi (stal, którą miał podkute buty, zalśniła zielonkawo niczym oczy rysia) i popędził na górę.
W kierunku apartamentów Rolanda.
Medalion – sapnął w biegu Piotr do Dennisa. – Masz jeszcze medalion, który ci rzuciłem?
Dennis pomacał się po szyi, znalazł złote serduszko – z zaschniętą krwią Piotra na czubku – i skinął głową.
– Daj mi.
Dennis podał mu go w biegu. Piotr nie zakładał medalionu na szyję, tylko owinął sobie jego łańcuszek wokół przegubu tak, że serduszko podskakiwało w rytm kroków rzucając krwistozłote błyski w świetle pochodni na ścianach.
– Już niedługo, przyjaciele – wydyszał Piotr. Skręcili. Piotr zobaczył przed sobą drzwi do komnat ojca. Tu właśnie ostatni raz widział Rolanda. Był on królem odpowiedzialnym za życie i dobrobyt tysięcy; ale też i starszym panem wdzięcznym za szklaneczkę wina na rozgrzewkę i kwadrans rozmowy z synem. Tu właśnie wszystko się skończy.
Pewnego razu jego ojciec zabił smoka strzałą zwaną Młot na Wrogów.
Teraz – pomyślał Piotr; pulsowało mu w skroniach, a serce biło jak oszalałe – muszę spróbować zgładzić innego potwora, o wiele potężniejszego, za pomocą tej samej broni.
Tomasz zapalił ogień, nałożył szlafrok ojca i przysunął fotel Rolanda do kominka. Czuł, że zaraz zaśnie głęboko i był z tego bardzo zadowolony. Ale gdy już siedział, kiwając się sennie, patrząc na zawieszone na ścianach trofea niesamowicie połyskujące szklanymi oczyma, wydawało mu się, że pragnie jeszcze dwu rzeczy – przedmiotów nieomal świętych, których nie ośmieliłby się dotknąć za życia ojca. Ale Roland zmarł, więc Tomasz wziął sobie krzesło, stanął na nim i zdjął łuk ojca i jego wielką strzałę, Młot na Wrogów, ze ściany nad głową Dziewięciaka. Przez chwilę patrzył w jedno z zielonkawobursztynowych oczu smoka. Kiedyś wiele przez nie zobaczył, a teraz, zaglądając w nie dostrzegł tylko swoją własną bladą twarz, przypominającą oblicze więźnia wyglądającego zza krat celi.
Chociaż w pokoju panowało zimno (ogień ogrzeje go trochę, ale głównie w okolicy kominka, i to za jakiś czas), wydawało mu się, że strzała jest dziwnie ciepła. Przypomniał sobie niejasno usłyszaną w dzieciństwie starą legendę, według której broń użyta do zgładzenia smoka nigdy nie traciła jego gorąca. Wygląda, że to prawda – pomyślał sennie Tomasz. Ciepło strzały nie budziło w nim lęku, przeciwnie, czuł się dziwnie bezpiecznie. Chłopiec usiadł trzymając niedbale łuk w jednym ręku, a Młot na Wrogów emanujący swym dziwnym, usypiającym ciepłem w drugim, nie zdając sobie sprawy, że jego brat właśnie szukał tej oto broni, a Flagg – sprawca narodzin i główny strażnik Tomasza – znajdował się tuż za nim.
Tomasz nie zastanawiał się, co by było, gdyby zastał drzwi do ojcowskich komnat zamknięte na klucz, a i Piotrowi nie przyszło to do głowy – w dawnych czasach nigdy tego nie robiono i jak się okazało, nie zmieniło się to do dziś.
Wystarczyło, że Piotr nacisnął klamkę. Wpadł do środka, a pozostali za nim. Frisky cała zjeżona ujadała wściekle. Rozumiała ona prawdziwą naturę rzeczy lepiej niż ludzie, zapewniam was. Coś się zbliżało, coś o czarnym zapachu przypominającym trujące opary, które czasami zabijają górników we Wschodniej Baronii, jeśli zapuszczą się zbyt głęboko. Frisky zmuszona przez okoliczności była gotowa walczyć z właścicielem owej woni; walczyć, a nawet zginąć. Ale gdyby potrafiła mówić, powiedziałaby im, że zbliżający się czarny zapach nie należał do człowieka; gonił ich potwór, jakieś przerażające Coś.
– Piotrze, co… – zaczął Ben, ale Piotr nie zwrócił na niego uwagi. Wiedział, czego potrzebuje. Przebiegał przez komnatę na drżących ze zmęczenia nogach, spojrzał na głowę Dziewięciaka i sięgnął po łuk i strzałę, które zawsze nad nią wisiały. Dłoń jego zatrzymała się w pół drogi.
Obydwa przedmioty znikły.
Dennis, który wszedł jako ostatni, zamknął za sobą i zaryglował drzwi. Teraz padło na nie pojedyncze uderzenie. Solidne płyty z twardego, grabowego drewna, wzmocnione żelaznymi sztabami, jęknęły.
Piotr obejrzał się przez ramię szeroko otwierając oczy. Dennis i Naomi cofnęli się. Frisky stanęła przed swoją panią warcząc głucho. Dookoła jej szarozielonych tęczówek widać było białka.
– Przepuścić mnie! – ryknął Flagg. – Przepuścić mnie przez te drzwi!
– Piotrze! – krzyknął Ben i dobył miecza.
– Odsuń się! – zawołał w odpowiedzi Piotr. – Jeśli chcesz żyć, cofnij się! Cofnąć się wszyscy!
Rozpierzchli się, a w tej samej chwili pięść Flagga świecąca teraz błękitnym płomieniem znowu uderzyła w drzwi. Zawiasy, rygiel i metalowe taśmy pękły równocześnie z hukiem jak wystrzał armatni. Błękitny blask przebił się przez szpary między deskami. Potem grube deski rozpadły się. Potrzaskane kawałki drewna rozprysły się na wszystkie strony. Szczątki drzwi stały jeszcze przez chwilę, a potem z trzaskiem wpadły do środka.
Flagg stał na korytarzu. Kaptur spadł mu z głowy. Twarz jego pokrywała śmiertelna bladość. Wargi przypominające paski surowego mięsa odsłaniały białe zęby. W oczach lśnił blask ogni piekielnych.
W dłoni trzymał swój ciężki topór kata.
Stał tak jeszcze przez chwilę, a potem wszedł do środka. Popatrzył na lewo i zobaczył Dennisa. Spojrzał w prawo i dostrzegł Bena i Naomi z warczącą Frisky skuloną u jej nóg. Zauważył ich… zarejestrował dla dalszych potrzeb… i przestał o nich myśleć. Przeszedł przez szczątki drzwi patrząc już tylko na Piotra.
– Spadłeś, ale nie zginąłeś – powiedział. – Może ci się wydaje, że twój Bóg okazał się dla ciebie łaskawy. Ale ja ci mówię, że to moi bogowie zachowali ciebie dla mnie. Módl się, żeby pękło ci teraz serce. Padnij na kolana i błagaj o to, bo ja ci powiadam, iż śmierć ode mnie okaże się dla ciebie straszliwsza, niż to sobie możesz wyobrazić.
Читать дальше