Naomi odsunęła się aż na krawędź fosy, stała tam przez chwilę (padał tak gęsty śnieg, że Ben jej nie widział), a potem ruszyła do przodu. Ben wstrzymał oddech modląc się, żeby dobrze oceniła, gdzie zaczyna się cienki lód. Gdyby pobiegła za daleko, nie złapałyby jej najdłuższe ramiona świata.
Ale wymierzyła odległość idealnie. Ben nie musiał jej pomagać; wystarczyło, że odsunął się jej z drogi, gdy lądowała w wylocie rury. Nie stłukła sobie nawet głowy tak jak on.
– Najgorszy był ten zapach – powiedziała Naomi, gdy kończyła relacjonować ich opowieść zachwyconemu Dennisowi. – Jak mogłeś go wytrzymać?
– No, cały czas przypominałem sobie, co się ze mną stanie, jeśli mnie złapią – rzekł lokaj. – Ilekroć to zrobiłem, powietrze poprawiało się.
Ben zaśmiał się i kiwnął głową, a Dennis przez chwilę patrzył na niego podejrzanie błyszczącymi oczyma. Potem zwrócił się do Naomi.
– Ale rzeczywiście śmierdzi tam okropnie – zgodził się. – Pamiętam, że nie pachniało tam najpiękniej, gdy byłem chłopcem, lecz nie aż tak. Może dzieci nie potrafią ocenić zapachu. Albo coś takiego.
– Chyba masz rację – powiedziała Naomi.
Frisky leżała na stercie królewskich serwetek, z łbem na przednich łapach, wodząc oczyma od jednej osoby do drugiej. Niewiele rozumiała z tego, o czym rozmawiali, a szkoda, bo gdyby potrafiła użyć ludzkiego języka, poinformowałaby Dennisa, że jego ocena, co stanowi naprawdę ohydny smród, nie zmieniła się zbytnio od czasów, gdy był chłopcem. Wszyscy troje czuli oczywiście zapach Smoczego Piasku. Frisky odbierała tę woń o wiele lepiej niż PANI i CHŁOPIEC. Ślad Dennisa zachował się nadal, teraz w formie plam i punktów na zakrzywionych ścianach (w miejscach, gdzie lokaj dotykał ich rękoma; dnem ścieków płynęły nieczystości, które zmywały wszelki zapach). Nadal miał kolor jaskrawoniebieski. Druga woń była barwy ostrej żółci i wzbudzała we Frisky lęk. Suka wiedziała, że niektóre zapachy mogą zabić, i czuła, że jeszcze nie tak dawno temu ta woń też miała śmiercionośne właściwości. Ale teraz traciła moc, no i poza tym ślad Dennisa omijał jej większe skupienia. Wkrótce potem, gdy dotarli do kraty, przez którą Dennis wyszedł ze ścieków, zaczęła gubić ów zapach – i nigdy w życiu nie zdarzyło jej się cieszyć z tego aż tak.
– Nie spotkałeś nikogo? Zupełnie? – zapytał z niepokojem Dennis.
– Nie – powiedział Ben. – Szedłem przodem jako zwiad. Kilka razy widziałem strażników, ale zawsze mieliśmy dosyć czasu, żeby się ukryć. Prawdę mówiąc mogliśmy wejść główną bramą i minąć dwudziestu strażników, z których może dwu zapytałoby, kto idzie. Większość z nich była pijana.
Naomi skinęła głową.
– Wartownicy – powiedziała. – Pijani w drzazgi. I to nie na straży gdzieś pod północną granicą jakiejś zakichanej prowincjonalnej baronii, o której nikt nigdy nie słyszał; pijani na zamku!
Przypominając sobie fałszującego, smarczącego śpiewaka Dennis ponuro skinął głową.
– Powinniśmy się chyba cieszyć. Gdyby wartownicy byli dziś tacy jak za czasów Rolanda, wszyscy troje znaleźlibyśmy się w Iglicy razem z Piotrem. Ale ja jakoś nie mogę.
– Powiem ci jedno – szepnął Ben. – Gdybym był Tomaszem, drżałbym ze strachu jak liść za każdym rzutem oka na północ, jeśli wszyscy jego ludzie są tacy jak ci, których widzieliśmy.
Naomi popatrzyła na niego z niepokojem.
– Módlmy się do wszystkich bogów, żeby nic się nie stało.
Ben kiwnął głową.
Dennis pochylił się i pogłaskał Frisky po łbie.
– Szłaś za mną od domu Peyny, tak? Mądry piesek. Frisky radośnie zamerdała ogonem.
Naomi powiedziała:
– Chętnie usłyszałabym historię o królu chodzącym we śnie, jeśli zechciałbyś ją jeszcze raz przedstawić.
Więc Dennis opowiedział, mówiąc dokładnie to samo co Peynie i co ja wam zrelacjonowałem, a oni słuchali urzeczeni jak dzieci, kiedy opowiada im się baśń o gadającym wilku w nocnym czepku babci.
Gdy skończył, wybiła siódma. Nad Delainem zabłysnął przyćmiony, szarawy blask, który miał stać się niewiele jaśniejszy w południe – nadchodziła bowiem największa zamieć owej zimy, a może nawet w całej historii Delainu. Wiatr wył pod okapami zamku jak stado duchów. Słyszeli go nawet zbiegowie w magazynie serwetek. Frisky podniosła głowę i zaskamlała niepewnie.
– Co teraz? – zapytał Dennis.
Ben, który po raz setny czytał list od Piotra, powiedział:
– Przed wieczorem nic. Na zamku wszyscy już się pobudzili, więc w żaden sposób nie uda nam się wyjść stąd niezauważenie. Idziemy spać. Trzeba nabrać sił. A dziś wieczorem, przed północą…
Ben mówił krótko. Naomi uśmiechnęła się. Dennisowi rozbłysły z podniecenia oczy.
– Tak! – zawołał. – Bogowie! Ben, jesteś genialny!
– No, ja bym się nie posuwała aż tak daleko – powiedziała Naomi, ale uśmiechała się tak szeroko, że istniało niebezpieczeństwo, iż głowa jej podzieli się na dwie części. Objęła Bena i serdecznie go ucałowała.
Chłopak spąsowiał (wyglądał, jakby miał „eksplodować”, jak mawiano w owych czasach w Delainie), ale muszę wam też powiedzieć, że sprawiał wrażenie wielce zadowolonego.
– Czy Frisky pomoże nam? – zapytał, gdy wrócił mu oddech.
Na dźwięk swego imienia suka nadstawiła uszu.
– Jasne, że tak. Ale potrzebujemy też…
Omawiali swój plan jeszcze przez jakiś czas, a potem Ben ziewając nieomal zwichnął sobie szczękę. Naomi również wyglądała na wykończoną. Jak pewnie pamiętacie, nie spali już całą dobę, i w tym czasie pokonali sporą odległość.
– Dosyć – stwierdził Ben. – Pora spać.
– Hurra! – krzyknęła Naomi układając sobie posłanie z serwetek obok Frisky. – Nóg nie czuję…
Dennis delikatnie odchrząknął.
– Co się stało? – zapytał Ben.
Lokaj popatrzył na ich plecaki – wielki, należący do młodego Staada, i nieco mniejszy będący własnością panny Reechful.
– Pewnie nie macie… ee… nic do jedzenia? Naomi zawołała niecierpliwie:
– Jasne, że mamy! Co ty sobie myślisz… – A potem przypomniała sobie, że Dennis wyruszył z farmy Peyny sześć dni temu i od tej pory ukrywał się. Pobladł i wyglądał na niedożywionego, a twarz jego sprawiała wrażenie węższej i bardziej kościstej.
– Dennis, przepraszam, ależ z nas idioci! Kiedy ostatnio jadłeś?
Lokaj zastanowił się chwilę.
– Nie pamiętam dokładnie – powiedział. – Ale ostatni posiłek, jaki spożyłem przy stole, to lunch tydzień temu.
– Dlaczego nam nie powiedziałeś od razu? – krzyknął Ben.
– Bo zbyt się ucieszyłem na wasz widok – odparł Dennis i wyszczerzył zęby. Patrząc, jak otwierają plecaki i grzebią pośród resztek zapasów, poczuł burczenie w brzuchu. Ślina napłynęła mu do ust. Nagle coś sobie przypomniał.
– Ale nie macie rzepy?
Naomi spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Rzepy? Ja nie. A ty, Ben?
– Też nie.
Dennis uśmiechnął się błogo.
– To dobrze – powiedział.
Burza okazała się rzeczywiście potężna i do dziś opowiada się o niej w Delainie. Pięć stóp świeżego puchu spadło, zanim nad zamkiem zapadł wczesny zmrok. Tyle śniegu to dużo na jeden dzień, ale wiatr stworzył zaspy o wiele wyższe. Gdy nastały ciemności, szalejąca zawierucha ustąpiła miejsca zawiei. W niektórych miejscach zamkowego muru wiatr nawiał śniegu na wysokość dwudziestu pięciu stóp, zasłaniając okna nie tylko na parterze i pierwszym piętrze, lecz także na drugim.
Читать дальше