Stał wciąż uśmiechnięty pod letnim niebem.
– Naprawdę w to wierzysz? – zapytał Johnny.
– Och, tak – odparł Ngo. Mówił lekko, jakby ta sprawa nie miała żadnego znaczenia. – Co powie nauczyciel, kiedy dam mu takie wypracowanie, nie wiem. – Wzruszył ramionami. – Prawdopodobnie powie: „Ngo, nie jesteś jeszcze gotów pójść amerykańską drogą". Ale ja powiem prawdę o tym, co czuję. A co ty o tym sądzisz, Johnny? – Oczy Ngo spoczęły na siniaku i Wietnamczyk zaraz obrócił głowę.
– Jest niebezpieczny. W i e m, że jest niebezpieczny.
– Doprawdy? Tak, sądzę, że wiesz. Obywatele New Hamp-shire widzą w nim sympatycznego klauna. Widzą go tak, jak wielu na świecie widzi tego czarnego Idi Amina Dada. Ale ty nie.
– Nie. Tylko sugerować, że powinien zostać zabity…
– Politycznie zabity – uśmiechnął się Ngo. – Ja tylko sugeruję, że powinien zostać politycznie zabity.
– A jeśli nie można go politycznie zabić? Ngo znów uśmiechnął się łagodnie, wyprostował palec wskazujący, zgiął kciuk i nagle opuścił go.
– Bam – powiedział cicho. – Bam bam.
– Nie. – Johnny zdumiał się, jak ochryple brzmi jego głos. -To żadne rozwiązanie. Ż a d n e.
– Żadne? A ja myślałem, że wy, Amerykanie, stosowaliście je dość często. – Ngo złapał za rączkę czerwonego wózka. -Muszę zasadzić te chwasty, Johnny. Do zobaczenia, chłopie.
Johnny patrzył, jak odchodzi – niski mężczyzna w płóciennych spodniach i półbutach, ciągnący wózek pełen małych sosen. Ngo znikł za rogiem domu.
Nie. Morderstwo to tylko sianie kolejnych smoczych zębów. Wierzę w to. Wierzę w to z całego serca.
W pierwszy wtorek listopada, który wypadł akurat drugiego dnia miesiąca, Johnny Smith siedział skulony w fotelu w swym połączonym z kuchnią dużym pokoju i śledził wyniki wyborów. Chancellor i Brinkley używali wielkiej elektronicznej mapy, pokazującej wyniki wyborów prezydenckich w kolejnych stanach – kandydaci mieli swoje kolory. Teraz, tuż przed północą, Carter i Ford szli niemal łeb w łeb. Ale Johnny nie miał wątpliwości, że wygra Carter.
Greg Stillson wygrał także.
O tym zwycięstwie głośno było w lokalnych wiadomościach i gazetach, zauważyli je również dziennikarze krajowych mass mediów, porównując sukces Stillsona ze zwycięstwem Jamesa Langleya, niezależnego gubernatora Maine, sprzed dwóch lat.
Chancellor mówił:
– Wyniki ostatnich badań opinii publicznej, wskazujące, że kandydat republikanów pełniący obecnie ten urząd, Harrison Fisher, zbliża się do Stillsona, były najwyraźniej błędne. NBC przewiduje, że Stillson, który prowadził spotkania z wyborcami w hełmie robotnika budowlanego i przedstawił program zawierający propozycję, by wszystkie zanieczyszczenia wysłać w przestrzeń kosmiczną, otrzymał czterdzieści sześć procent głosów, Fisher zaś trzydzieści jeden procent. W okręgu, w którym demokraci nigdy nie mieli większych szans, David Bowes zdołał zgromadzić jedynie dwadzieścia trzy procent głosów.
– A więc – dodał Brinkley – w New Hampshire nadszedł czas hot-dogów… przynajmniej na dwa najbliższe lata. -I on, i Chancellor uśmiechnęli się. Wszedł blok reklamowy. Johnny nie uśmiechał się. Myślał o tygrysach.
Od spotkania w Trimbull do wyborów był mocno zajęty. Nadal pracował z Chuckiem, chłopak robił postępy, powoli, lecz systematycznie. Miał dwie poprawki, zdał obie i odzyskał prawo gry w reprezentacji. Teraz, kiedy sezon futbolowy już się kończył, zanosiło się na to, że zostanie wybrany do reprezentacji stanu, typowanej przez sieć gazet Gannetta. Łowcy talentów z różnych uczelni kręcili się koło niego zapobiegliwie w niemal rytualnym tańcu. Musieli jednak odczekać rok – Chuck wraz z ojcem podjął decyzję, że spędzi ten rok w dobrej prywatnej szkole przygotowawczej w Stovington, w stanie Vermont. Johnny sądził, że w Stovington zapanuje na tę wieść prawdziwy szał ra-diości, bowiem mieli tam wspaniałą drużynę piłki nożnej i fatalną drużynę futbolu. Prawdopodobnie dadzą mu pełne stypendium, a na dodatek złoty klucz do żeńskiego akademika, myślał Johnny. Był zdania, że decyzja Chatsworthów jest jak najbardziej słuszna. Kiedy tylko ją podjęto i Chuck zrzucił z barków ciężar zbliżających się testów, jego postępy stały się znacznie szybsze.
W końcu września Johnny pojechał na weekend do Pownall. Po piątkowym wieczorze, gdy Herb bezustannie wykręcał palce i zarykiwał się śmiechem z telewizyjnych dowcipów, które nie były szczególnie dobre, zapytał go, w czym problem.
– Nie ma żadnego problemu. – Ojciec uśmiechnął się nerwowo i zatarł ręce jak księgowy, który właśnie odkrył, że firma, w którą zainwestował oszczędności całego życia, zbankrutowała. – Dlaczego tak myślisz, synu?
– No to czym się przejmujesz?
Herb przestał się uśmiechać, ale nadal zacierał ręce.
– Naprawdę nie wiem, jak ci to powiedzieć, Johnny. To znaczy…
– Chodzi o Charlene?
– No, tak. Tak.
– Poprosiłeś ją o rękę.
Herb spojrzał na syna, zawstydzony.
– Jak się zapatrujesz na to, że w wieku dwudziestu dziewięciu lat będziesz miał macochę? Johnny uśmiechnął się promiennie.
– Bardzo mi się to podoba. Gratulacje, tato. Herb uśmiechnął się także. Z ulgą.
– Cóż, dziękuję. Trochę się bałem ci powiedzieć, teraz już mogę się do tego przyznać. Pamiętam, co mówiłeś przedtem, ale ludzie czasami inaczej myślą, gdy coś jest „może" a inaczej, gdy już się zdarzy. Kochałem twoją matkę, Johnny. I zawsze będę ją kochał.
– Wiem, tato.
– Ale jestem sam i Charlene jest sama, i… wiesz, oboje możemy na tym skorzystać.
Johnny podszedł do ojca i pocałował go.
– Wszystkiego najlepszego. Wiem, że będzie wam dobrze.
– Jesteś wspaniałym synem, Johnny. – Herb wyjął chustkę z tylnej kieszeni spodni i przetarł nią oczy. – Myśleliśmy, że już cię utraciliśmy. W każdym razie ja tak myślałem. Vera nigdy nie straciła nadziei. Zawsze wierzyła. Johnny, ja…
– Nic nie mów, tato. To już przeszłość.
– Muszę. Leżało mi to na sercu jak kamień już od półtora roku. Modliłem się, żebyś umarł, Johnny. Mój syn, i modliłem się, żeby Bóg cię zabrał. – Jeszcze raz otarł łzy i schował chusteczkę _ Okazało się, że Bóg wie odrobinę więcej ode mnie. Johnny… będziesz przy mnie? Na ślubie? Johnny poczuł w sercu coś, niemal smutek.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
– Dzięki. Jestem szczęśliwy, że… że powiedziałem wszystko, co mi nie dawało spokoju. Już od bardzo dawna nie czułem się tak dobrze.
– Ustaliliście datę?
– No, właściwie tak. Jak ci się podoba drugi stycznia?
– Bardzo. Możecie na mnie liczyć.
– Chyba sprzedamy oba domy – stwierdził Herb. – Mamy na oku farmę w Biddeford. Ładna. Dwadzieścia akrów. Połowa to las. Na nowy początek.
– Tak, właśnie. Doskonały pomysł.
– Nie przeszkadza ci, że sprzedamy nasz dom? – Herb był tym nieco przerażony
– Będzie mi go trochę żal, ale nic poza tym.
– Tak, czuję to samo – trochę mi żal. – Herb uśmiechał się. – Serce ściska mi się odrobinę. A tobie?
– Mnie też.
– A jak twoje sprawy?
– Dobrze.
– Chłopak jakoś sobie radzi?
– Robi zdumiewające postępy. – Johnny użył jednego z ulubionych powiedzeń ojca i uśmiechnął się.
– Ile czasu jeszcze ci to zajmie?
– Praca z Chuckiem? Przypuszczam, że zostanę z nim przez ten rok szkolny, jeśli będą mnie chcieli. Praca z jednym uczniem to dla mnie nowe doświadczenie. Podobało mi się. I zrobiłem naprawdę dobrą robotę.
Читать дальше