Stephen King
Strefa Śmierci
Tytuł oryginalny: The Dead Zone
Przełożył Krzysztof Sokołowski
Jeszcze przed maturą John Smith zdążył zapomnieć o ciężkim upadku, którego doznał na lodzie owego styczniowego dnia 1953 roku. Tak naprawdę, to już w ostatniej klasie podstawówki miałby wielkie kłopoty, żeby go odgrzebać w pamięci. Ojciec i matka o niczym się nie dowiedzieli.
Jeździli na łyżwach na oczyszczonym ze śniegu skrawku Runaround Pond w Durham. Starsi chłopcy grali w hokeja starymi, posklejanymi taśmą kijami, zamiast bramek używając dwóch koszy na ziemniaki. Maluchy tylko popierdzały sobie w kółko, jak to maluchy od niepamiętnych czasów; nogi komicznie wyginały im się w kostkach, a z ust wypływały na kilkustopniowy mróz obłoczki pary. W rogu, na oczyszczonym lodzie płonęły dwie opony, buchające czarnym dymem; wokół ognia siedziało kilkoro rodziców, przyglądających się swym pociechom. Czasy pojazdów śnieżnych jeszcze nie nadeszły i sporty zimowe ciągle polegały na ćwiczeniach ciała, a nie silnika spalinowego.
Johnny wyszedł z domu stojącego tuż przy granicy Pownal. Przez ramię miał przewieszone łyżwy. Jak na sześciolatka jeździł całkiem nieźle. Nie aż tak dobrze, by przyłączyć się do starszych i grać z nimi w hokeja, ale wystarczająco, by kręcić ósemki wokół innych pierwszoklasistów, którzy albo rozpaczliwie wywijali rękami, próbując ustać, albo padali na tyłki.
Właśnie sunął powolutku wzdłuż granicy oczyszczonego lodu, marząc o tym, by umieć jechać do tyłu jak Timmy Benedix, słuchając lodu jęczącego i trzaskającego tajemniczo pod warstwą śniegu, a także krzyków graczy, ryku silnika ciężarówki jadącej przez most do cementowni w Lisbon Falls, pomruku rozmów dorosłych. W ten chłodny, jasny zimowy dzień Johnny był szczęśliwy, że żyje. Nie miał żadnych problemów, o niczym nie myślał i nie pragnął niczego… chyba tylko tego, by jeździć do tyłu jak Timmy Benedix.
Przejechał koło ogniska i dostrzegł, jak kilku dorosłych przekazuje sobie butelkę whisky.
– Zostaw trochę dla mnie! – krzyknął do Chucka Spiera. Chuck miał na sobie wielką kurtkę drwala i zielone flanelowe spodnie.
Uśmiechnął się.
– Spadaj, mały. Chyba matka cię woła.
Sześcioletni John Smith odpowiedział mu uśmiechem i odjechał. A przy lodowisku, od strony drogi zauważył schodzącego w dół samego Timmy'ego Benedixa, a za nim jego ojca.
– Timmy! – krzyknął. – Patrz!
Obrócił się i pojechał niezgrabnie do tyłu. Nie zdając sobie z tego sprawy, zbliżał się do hokeistów.
– Hej, mały! – krzyknął ktoś. – Z drogi!
Johnny nie usłyszał. Udało mu się! Jechał do tyłu. Złapał rytm – od jednego razu! Trzeba było tak jakoś wyginać nogi…
Zafascynowany, spojrzał w dół. Co też wyczyniają te jego nogi?
Krążek hokejowy, stary, poryty i wyżłobiony po brzegach, przemknął obok nie zauważony. Jeden ze starszych chłopaków, niezbyt dobry łyżwiarz, rzucił się w pościg głową w przód, ślepy na świat.
Chuck Spier dostrzegł niebezpieczeństwo. Zerwał się na równe nogi i wrzasnął:
– Johnny! U w a g a…!
Chłopiec podniósł głowę, a w następnej chwili kiepski łyżwiarz rąbnął w niego z pełną szybkością, całą masą swych osiemdziesięciu kilogramów.
Johnny pofrunął z rozrzuconymi ramionami. Chwilkę później jego głowa zetknęła się z lodem i zrobiło mu się czarno przed oczami.
Czarno… czarny lód… czarno… czarny lód… czarny. Czarny.
Powiedzieli mu, że zemdlał. Natomiast on był pewny tylko tej dziwnej, powtarzającej się myśli i tego, że w którymś momencie dostrzegł nad sobą krąg twarzy – przerażeni hokeiści, zaniepokojeni dorośli, małe, ciekawskie dzieciaki, głupio uśmiechnięty Timmy Benedix. Chuck Spier trzymał go w ramionach.
Czarny lód. Czerń.
– Co? – zapytał Chuck. – Johnny… dobrze się czujesz? Strasznie się walnąłeś.
– Czarny – mówił ochryple chłopak. – Czarny lód. Nie ładuj go więcej, Chuck.
Mężczyzna rozejrzał się wokół, lekko przestraszony, a potem znów spojrzał na Johnny'ego. Dotknął wielkiego guza wyrastającego na czole chłopca;
– Przepraszam – tłumaczył się niezdarny hokeista – nawet go nie widziałem. Małe dzieci powinny trzymać się z dala od boiska. Takie są zasady. – Rozejrzał się niepewnie dookoła, czekając, żeby ktoś go poparł.
– Johnny? – Chuckowi nie podobały się oczy chłopca. Były ciemne, dalekie; odległe i chłodne. – Dobrze się czujesz?
– Nie ładuj go więcej – powtórzył Johnny, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi, myśląc tylko o lodzie, o czarnym lodzie. – Wybuch. Kwas.
– To co, może jednak zabrać go do lekarza? – zapytał Chuck Billa Gendrona. – Bredzi.
– Poczekajmy trochę – doradził Bili.
Po chwili Johnny'emu rozjaśniło się w głowie.
– W porządku – szepnął. – Posadźcie mnie. – Timmy Bene-dix ciągle głupawo się uśmiechał, niech go wszyscy diabli! Johnny zdecydował, że pokaże mu to i owo. Pod koniec tygodnia będzie kosił wokół niego ósemki… do tyłu i do przodu.
– Chodź tu i usiądź na chwilę przy ognisku – powiedział Chuck. – Strasznie się walnąłeś.
Johnny nie opierał się, kiedy wzięli go pod ręce i odprowadzili do ogniska. Zapach topiącej się gumy, silny i ostry, wywołał lekkie mdłości. Bolała go głowa. Ciekawie pomacał guza rosnącego mu nad lewym okiem. Miał wrażenie, że sterczy na kilometr.
– Pamiętasz, kim jesteś, i w ogóle? – spytał go Bili.
– Jasne. Pewnie, że pamiętam. Wszystko w porządku.
– Jak nazywają się rodzice?
– Herb i Vera. Herb i Vera Smith.
Bili i Chuck spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami.
– Chyba w porządku – stwierdził Chuck, a później powtórzył po raz trzeci: – Ale cholernie się walnął, nie? Rany!
– Dzieciaki. – Bili popatrzył rozkochanym wzrokiem na swe ośmioletnie bliźniaczki, jeżdżące ręka w rękę, po czym przeniósł spojrzenie na Johnny'ego. – Mogło zabić dorosłego.
– Ale nie Polaka – odpowiedział mu Chuck i obaj wybuchnęli śmiechem. Butelka Bushmillsa ruszyła w drogę.
Dziesięć minut później Johnny był znów na lodzie. Ból głowy prawie znikł. Guz sterczał mu z czoła jak jakaś dziwna huba. Kiedy wrócił do domu na obiad, wcale nie pamiętał już o upadku, o tym, że stracił przytomność i miał czarno przed oczami; zapomniał z radości, że odkrył, jak jeździć do tyłu.
– Na litość boską! – krzyknęła Vera Smith na jego widok. – Co ci się stało?
– Upadłem – odparł Johnny, siorbiąc zupę pomidorową Campbella.
– Dobrze się czujesz, synku? – matka delikatnie dotknęła guza.
– Jasne, mamo!
I rzeczywiście czuł się dobrze… z wyjątkiem koszmarów, które pojawiały się potem przez jakiś miesiąc… koszmarów i tego, że w ciągu dnia bywał czasami bardzo senny, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało. I minęło mniej więcej wtedy, kiedy ustąpiły koszmary.
Czuł się wspaniale.
Pewnego ranka w połowie lutego Chuck Spier stwierdził, że w jego starym De Soto z czterdziestego ósmego roku kompletnie siadł akumulator. Próbował doładować go z akumulatora furgonetki. Właśnie podłączał drugi przewód, kiedy akumulator wybuchł mu w twarz, szpikując ją odłamkami i opryskując kwasem. Chuck stracił oko. Vera stwierdziła, że tylko łasce boskiej zawdzięcza, iż nie stracił obu. Dla Johnny'ego była to straszna tragedia; w tydzień po wypadku odwiedził z tatą Szpital Ogólny w Lewiston. Widok Wielkiego Chucka, leżącego w szpitalnym łóżku, wynędzniałego i jakby skurczonego, potężnie nim wstrząsnął; tej nocy Johnny śnił, że to o n leży w szpitalu.
Читать дальше