Ale to nie był gliniarz, lecz chłopak, który zdawał egzamin na prawo jazdy. Miał ze dwadzieścia dwa lata, długie włosy i miłe, szczere oczy. Ubrany był w zamszową kamizelkę i sprane dżinsy.
– Nikon.
– Są wspaniałe. Mam na tym punkcie prawdziwego hyzia. Od dawna pracuje pan dla Yankee?
– Cóż, jestem wolnym strzelcem. Pracuję dla nich, czasami dla Country Journal, czasami dla Downeast.
– Nic krajowego? People, Lifel
– Nie. Przynajmniej na razie nie.
– A jakiego używa pan tu czasu naświetlania? Co to, do diabla, jest „czas naświetlania"? Johnny wzruszył ramionami.
– Po prostu gram na ucho.
– Chyba na oko? – Chłopak uśmiechnął się.
– Racja. Na oko.
Spadaj, mały, proszę cię, spadaj.
– Sam chciałbym zostać wolnym strzelcem – powiedział chłopak i uśmiechnął się szerzej. – Marzę o tym, żeby pewnego dnia zrobić sensacyjne zdjęcie. Jak podniesienie flagi na Iwo Jima.
– Słyszałem, że to było zaaranżowane.
– No, może. Może. Albo pierwsze zdjęcie UFO lądującego na Ziemi? W każdym razie mam trochę zdjęć zrobionych w okolicy. Kto jest pana kontaktem w Yankee?
Johnny zaczął się pocić.
– No, w tej sprawie to oni zadzwonili do mnie…
– Panie Clawson, czy mógłby pan podejść? – zawołał poli-cjant, najwyraźniej zirytowany. – Chciałbym przejrzeć z panem pańskie odpowiedzi.
– Oho, odezwał się głos pana – stwierdził Clawson. – Do zobaczenia, kolego.
Chłopak odszedł pośpiesznie, a Johnny odetchnął głęboko. Najwyższy czas, żeby się stąd wynieść – i to szybko.
Zrobił jeszcze dwa czy trzy „zdjęcia", żeby nie wyjść na kompletnego idiotę, ale nie był nawet świadomy, na co kieruje aparat. Wyszedł.
Chłopak w sztruksowej marynarce – Clawson – zupełnie o nim zapomniał. Najwyraźniej oblał pisemną część egzaminu. Kłócił się zawzięcie z policjantem, który tylko potrząsał głową.
Johnny przystanął na chwilę w holu. Po lewej była szatnia. Po prawej – zamknięte drzwi. Sprawdził, dały się otworzyć. Tam, na górze, znajdują się oczywiście biura. I galeria.
Zatrzymał się w Jackson House, przyjemnym, małym hoteliku przy deptaku, starannie odnowionym. Renowacja musiała kosztować sporo pieniędzy, ale właściciele zdecydowali pewnie, że opłaci się ze względu na ośrodek narciarski w miejscowych górach. Ośrodek jednak zbankrutował i ten przyjemny, mały hotel ledwie zipał. Kiedy Johnny wychodził w sobotę o czwartej rano, trzymając walizeczkę w lewej ręce, nocny recepcjonista drzemał nad filiżanką kawy.
Johnny prawie nie spał, tylko po północy zapadł w lekką drzemkę. I śnił. Znów był 1970 rok. Karnawał. Wraz z Sarą stał przy kole fortuny i znowu czuł tę szaloną, niezwykłą moc. A w nozdrzach miał zapach płonącej gumy.
– Dawaj – powiedział ktoś cicho za jego plecami. – Strasznie chciałbym zobaczyć, jak ten facet dostaje w tyłek. – Johnny obejrzał się. To był Frank Dodd w swym plastykowym płaszczu, uśmiechający się zakrwawioną szyją rozciętą od ucha do ucha; oczy skrzyły mu się, pełne trupiej energii. Obrócił się ku kołu, przerażony, a za barierką stał Greg Stillson.
– Hej, hej, hej! – krzyknął Stillson głębokim, dźwięcznym, złowrogim głosem. – Obstaw, co masz obstawić, przyjacielu. Chciałbyś rozbić bank?
Tak, Johnny pragnął rozbić bank. Ale kiedy Stillson obrócił koło, dostrzegł, że cały zewnętrzny krąg jest zielony. Zostało tylko podwójne zero. Wszystkie numery przegrywały.
Obudził się i resztę nocy spędził wpatrując się w ciemność przez zamarznięte przy framugach okno. Ból głowy, towarzyszący mu od czasu wczorajszego przyjazdu do Jackson, minął, pozostawiając go słabym, lecz czujnym. Nie myślał o Gregu Stillsonie, myślał o przeszłości. Myślał o matce, zalepiającej mu plastrem skaleczone kolano, myślał o tym, jak pies urwał kawałek obszycia w śmiesznej letniej sukience babci Nellie, jak się śmiał i jak Vera dała mu po głowie, kalecząc mu czoło kamieniem ze swego zaręczynowego pierścionka, myślał o tym, jak ojciec pokazał mu, jak zakładać przynętę na haczyk, i powiedział: „Robaków to nie boli, Johnny… przynajmniej nie przypuszczam, żeby bolało". Myślał, jak ojciec dał mu pod choinkę scyzoryk; miał wtedy siedem lat i tata powiedział poważnie: „Ufam ci, Johnny". Wspomnienia zalały go wielką falą.
A teraz wychodził w mróz poranka, jego buty skrzypiały po oczyszczonym ze śniegu chodniku. Oddech unosił się parą przed oczami. Księżyc zaszedł, lecz niebo pełne było rozrzuconych gwiazd. Skarbonka Pana Boga, tak Vera nazywała zawsze gwiazdy. Patrzysz na Skarbonkę Pana Boga, Johnny.
Przeszedł główną ulicą i zatrzymał się przed maleńkim budynkiem poczty. Z kieszeni kurtki wyjął listy: do ojca, do Sary, do Sama Weizaka, do Bannermana. Postawił walizeczkę na chodniku, między nogami, otworzył skrzynkę pocztową stojącą przed małym, zgrabnym budynkiem z cegły i po krótkiej chwili wahania wrzucił listy. Słyszał, jak wpadały do środka; z pewnością były pierwszymi wysłanymi w Jackson tego nowego dnia – i ten dźwięk sprawił, że to, co miał zamiar zrobić, stało się nieodwołalne. Wysłał listy, nie może się cofnąć.
Podniósł walizeczkę i poszedł przed siebie. Ciszę mąciło tylko skrzypienie jego butów na śniegu. Wielki termometr nad drzwiami kasy oszczędnościowej Granite State wskazywał minus piętnaście stopni, a powietrze było tak ciche, mroźne i całkowicie nieruchome, jak zdarza się to tylko w zimowe poranki w New Hampshire. Nawet szosa okazała się pusta. Szyby zaparkowanych samochodów pokryte były zamarzniętym śniegiem jak kataraktą. Ciemne, zasłonięte firankami okna. Johnny'emu wszystko wydawało się straszne a zarazem święte. Walczył z tym uczuciem. W tym, czego miał dokonać, nie było nic świętego.
Przeszedł przez Jasper Street i zobaczył ratusz, biały, chłodny, elegancki; osłonięty usypanymi przez pługi zaspami iskrzącego się śniegu.
Jeśli frontowe drzwi są zamknięte, to jak dostaniesz się do środka, cwaniaczku?
Cóż, sforsujemy ten most, kiedy do niego dojdziemy. Johnny rozejrzał się, ale nie zauważył nikogo i nikt nie mógł go zobaczyć. Gdyby prezydent przyjeżdżał tu na jedno ze swych słynnych spotkań ze zwykłymi ludźmi, wszystko naturalnie wyglądałoby inaczej. Nikogo nie dopuszczano by tu już od zeszłego wieczora, a w ratuszu już znajdowaliby się strażnicy. Ale przyjeżdżał tylko kongresmen Stanów Zjednoczonych, jeden z przeszło czterystu, nic wielkiego. Na razie.
Johnny wspiął się na schody, położył dłoń na klamce. Obróciła się łatwo; wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Głowa znów go bolała, pulsowała bólem w rytm uderzeń serca. Postawił dyplomatkę i dłonią w rękawiczce rozmasował skronie.
Nagle rozległ się niski zgrzyt. Szafa na ubrania otwierała się powoli i z cienia wypadło na niego coś jasnego.
Johnny ledwio zdołał stłumić krzyk. Przez chwilę był pewien, że z szafy, jak w filmowym horrorze, wypada trup. Ale była to tylko kartonowa plansza z napisem: PRZED PRZYSTĄPIENIEM DO EGZAMINU PRZYGOTUJ DOKUMENTY.
Włożył ją na miejsce i odwrócił się do drzwi prowadzących na schody.
Były zamknięte.
Pochylił się, by w słabym, białym świetle latarni, wpadającym przez jedno okno, lepiej przyjrzeć się zamkowi. Był to zwykły zatrzask; postanowił spróbować otworzyć go wieszakiem. Znalazł jeden w szafie i wsunął ucho w szczelinę między drzwiami i futryną. Przesunął je w stronę zatrzasku i zaczął obracać. Łomot w głowie ciągle się zwiększał. Drut trafił w końcu w cel – Johnny usłyszał trzask zablokowanego zamka. Otworzył drzwi. Podniósł dyplomatkę i wszedł do środka, ciągle trzymając w ręku wieszak. Popchnął drzwi; zamknęły się i słyszał, jak zatrzask zaskakuje. Poszedł w górę schodami trzeszczącymi pod jego ciężarem.
Читать дальше