Taki był Nash.
– Obiecałem Cassandrze, że będę was chronił – wyjaśnił mu Nash po pogrzebie.
W ustach kogoś innego zabrzmiałoby to dziwnie lub niepokojąco, lecz Nash nie rzucał słów na wiatr. To było przerażające i krzepiące, a dla kogoś takiego jak Joe, niewysportowanego syna ignorowanego przez wymagającego ojca, znaczyło bardzo wiele.
Kiedy Joe wszedł do domu, zobaczył Dolly przy komputerze. Miała dziwną minę.
– Gdzie byłeś? – zapytała.
– W szkole.
– Po co?
– Chciałem nadrobić zaległości.
– Moja poczta elektroniczna nadal nie działa.
– Przyjrzę się temu jeszcze raz.
Dolly wstała.
– Napijesz się herbaty?
– Chętnie, dziękuję.
Pocałowała go w policzek. Joe usiadł przy komputerze. Zaczekał, aż żona wyjdzie z pokoju, po czym wszedł na swoje konto. Już miał sprawdzić e – maile, gdy coś na witrynie przykuło jego uwagę.
Na głównej stronie pojawiały się „najważniejsze zdjęcia dnia”. Migawki ze świata, a po nich lokalne, sportowe i inne. Jego wzrok przykuło jedno z lokalnych zdjęć. Teraz znikło, zastąpione innym, pokazującym New York Knicks.
Joe nacisnął strzałkę powrotu i znalazł to zdjęcie.
Fotografia mężczyzny z dwiema dziewczynkami. Rozpoznał jedną z nich. Nie była jego uczennicą, ale chodziła do tej szkoły. A przynajmniej była podobna do dziewczynki, która chodziła. Wyświetlił opis.
„Zaginiona bez wieści” – głosił nagłówek.
Zobaczył nazwisko. Reba Cordova. Znał ją. Należała do szkolnej komisji bibliotecznej, której Joe był koordynatorem. Pamiętał jej uśmiechniętą twarz.
Zaginęła?
Potem przeczytał tekst poniżej, o możliwym powiązaniu ze zwłokami ostatnio znalezionymi w Newark. Przeczytał nazwisko ofiary i zaparło mu dech.
Dobry Boży, co on narobił?
Joe Lewiston pobiegł do łazienki i zwymiotował. Potem złapał telefon i wybrał numer Nasha.
Ron Hill najpierw upewnił się, że Betsy i bliźniaczek nie ma w domu. Później poszedł do pokoju nieżyjącego syna.
Nie chciał, by ktoś wiedział.
Oparł się o framugę. Spoglądał na łóżko, jakby chciał przywołać obraz syna – jakby patrząc tak usilnie, mógł sprawić, że zmaterializowałby się tam Spencer, leżący na plecach i jak zwykle patrzący w sufit, milczący i ze łzami w oczach.
Dlaczego tego nie dostrzegli?
Spoglądasz wstecz i wiesz, że dzieciak zawsze był trochę ponury, zawsze trochę zbyt smutny, za cichy. Nie chcesz przyczepiać mu etykiety chorego na psychozę maniakalno – depresyjną. W końcu był jeszcze dzieckiem i uważałeś, że z tego wyrośnie. Teraz jednak, mądry po fakcie, Ron pamiętał, jak często przechodził obok pokoju syna i drzwi były zamknięte, więc otwierał je bez pukania – to jego dom, do licha, więc nie musiał pukać – a Spencer po prostu leżał na tym łóżku ze łzami w oczach i patrzył w sufit. Ron pytał: „Wszystko w porządku?”, a on odpowiadał: „Jasne, tato”, Ron zamykał drzwi i na tym się kończyło.
Co z niego za ojciec.
Winił się za to, czego nie dostrzegł w zachowaniu syna. Obwiniał się o to, że zostawił te proszki i wódkę tam, skąd syn tak łatwo mógł je zabrać. Jednak głównie winił się za to, że nie pomyślał.
Może przeżywał kryzys wieku średniego. Ron tak nie uważał. Sądził, że to zbyt wygodna, zbyt łatwa wymówka. Prawdę mówiąc, Ron nienawidził swojego życia. Nienawidził swojej pracy. Nienawidził powrotów do domu, niesłuchających go dzieci, nieustannych hałasów, nagłych wypraw do Home Depot po żarówki, zamartwiania się rachunkami za benzynę i oszczędzania na studia dzieci. Boże, jak pragnął się wyrwać. Jak on się w to wpakował? Jak pakuje się w to tylu mężczyzn? Chciał chaty w lesie, bo uwielbiał być sam, zaszyć się po prostu głęboko w lesie, gdzie nikt nie zdoła się do niego dodzwonić, gdzie można znaleźć sobie polanę, wystawić twarz do słońca i poczuć jego ciepło.
Tak więc pragnął ucieczki od swojego życia i bach!, Bóg wysłuchał jego modlitw, zabijając mu syna.
Przerażało go przebywanie tutaj, w tym domu, w tej trumnie. Betsy nigdy się stąd nie wyprowadzi. On nie potrafił znaleźć wspólnego języka z bliźniaczkami. Mężczyzna pozostaje z poczucia obowiązku, ale po co? Jaki jest tego sens? Poświęcasz swoje szczęście, łudząc się, że dzięki temu następnemu pokoleniu będzie lepiej. Tylko jaką ma się gwarancję, że nieszczęśliwy ojciec zapewni lepszą przyszłość dzieciom? Co za bzdura.
Wrócił myślami do tych dni po śmierci Spencera. Przyszedł tutaj nie po to, żeby spakować jego rzeczy, ale żeby je przejrzeć. To mu pomogło. Sam nie wiedział dlaczego. Chciał przeglądać drobiazgi należące do syna, jakby próba poznania go teraz czyniła jakąkolwiek różnicę. Betsy przyszła i wpadła w szał. Przestał to robić i nie powiedział jej o tym, co znalazł, i chociaż nadal będzie próbował do niej dotrzeć, choć będzie szukał, tropił i zachęcał – kobieta, którą kochał, zniknęła. Może odeszła już dawno – nie był tego pewien – a to, co pozostało, zostało pochowane w tej przeklętej drewnianej skrzyni ze Spencerem.
Zaskoczył go odgłos otwieranych drzwi. Nie słyszał podjeżdżającego samochodu. Pospiesznie wyszedł na schody i zobaczył Betsy. Zauważył jej minę.
– Co się stało? – zapytał.
– Spencer sam się zabił – oznajmiła.
Ron tylko stał i milczał, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć.
– Chciałam, żeby było w tym coś więcej.
Skinął głową.
– Wiem.
– Zawsze będziemy się zastanawiali, co mogliśmy zrobić, żeby go uratować. Pewnie jednak niczego nie można było zrobić. Może coś przeoczyliśmy, ale nie miało to żadnego znaczenia. Nienawidzę tej myśli, ponieważ nie chcę tak się z tego wykręcać – a potem myślę, cóż, nawet nie obchodzą mnie już wykręty, poczucie winy i wszystko. Chciałabym tylko cofnąć czas. Wiesz? Otrzymać jeszcze jedną szansę, bo może gdybyśmy zmienili cokolwiek, jakiś drobiazg, na przykład skręcili w lewo zamiast w prawo lub pomalowali dom na żółto, a nie na niebiesko, cokolwiek, wszystko potoczyłoby się inaczej.
Czekał, aż powie coś więcej.
– Co się stało, Betsy? – zapytał, kiedy tego nie zrobiła.
– Właśnie widziałam się z Adamem Baye'em.
– Gdzie?
– Na podwórku za domem. Tam gdzie się kiedyś bawili.
– Co mówił?
Opowiedziała mu o bójce, o telefonach, o tym, że Adam się obwinia. Ron usiłował to przetrawić.
– O dziewczynę?
– Tak.
Jednak Ron wiedział, że to było znacznie bardziej skomplikowane.
Betsy odwróciła się.
– Dokąd idziesz? – zapytał.
– Muszę zawiadomić Tię.
■ ■ ■
Tia i Mike postanowili rozdzielić zadania.
Mo spotkał się z nimi w domu. Razem z Mikiem pojechali do Bronksu, podczas gdy Tia zajęła się komputerem. Mike opowiedział Mo, co się stało. Mo prowadził, nie wypytując o szczegóły. Dopiero kiedy Mike skończył, zadał mu proste pytanie.
– Ta wiadomość. Od CeeJay osiem tysięcy sto piętnaście.
– Co z nią?
Mo nie odpowiedział.
– Mo?
– Nie wiem. Jednak to niemożliwe, żeby było osiem tysięcy stu czternastu innych CeeJayów.
– I co z tego?
– Liczby nigdy nie są przypadkowe – odparł Mo. – Zawsze coś oznaczają. To tylko kwestia zrozumienia ich sensu.
Mike powinien to wiedzieć. W sprawach związanych z liczbami Mo był kimś w rodzaju samorodnego geniusza. To był jego bilet do Dartmouth – doskonałe wyniki testów kwalifikacyjnych i niezwykłe zdolności matematyczne.
Читать дальше