Sally wyjęła z torebki notes i zaczęła notować dane z nagrobków. Kiedy obeszła cały kraj cmentarza, miala już koło trzydziestu nazwisk. Wszyscy ludzie umarli w latach osiemdziesiątych.
Coś tu było nie w porządku. Sprawa polegała na tym, że miasteczko było naprawdę niewielkie i malało z każdą dekadą. Trzydzieści osób zmarło na przestrzeni zaledwie ośmiu lat? Cóż, może to i możliwe. Jakiś rodzaj epidemii grypy, która zabijała staruszków.
I wtedy zauważyła coś, od czego dostała gęsiej skórki.
Na każdym grobie było męskie imię. Ani jednej kobiety. Ani jednej. Żadnego dziecka. Ani jednego. Na jednym z grobów widniał jedynie napis BILLY i data śmierci. Nic więcej. Co tu się działo? Żadna kobieta nie umarła w tym czasie, tylko mężczyźni? To nie miało sensu.
Na chwilę zamknęła oczy, zastanawiając się, co odkryła. Wiedziała, że musi pokazać tę listę Davidowi Mountebankowi i Jamesowi. Musiała się upewnić, czy ci ludzie mieszkali i umarli tutaj. Musiała być pewna, że nie mieli nic wspólnego z zaginionymi osobami. Myśl o tym, że mogłoby istnieć jakieś powiązanie sprawiła, że poczuła ochotę, by złapać Jamesa i uciec z miasteczka jak najszybciej.
Potrząsnęła głową, wpatrując się w jeden z grobów. Imię i nazwisko były dziwne – Lucien Gray. No więc było to dziwne nazwisko i co z tego? Wszystkie te nazwiska musiały być prawdziwe, musiały. To byli tutejsi mieszkańcy, którzy przypadkowo umarli w ciągu tych ośmiu lat. No tak, i tylko mężczyźni. Spostrzegła, że szuka grobu Harve Jensena. Naturalnie go nie było. Była za to płyta nagrobna z napisem Lucien Gray. Bardzo nowa, naprawdę bardzo nowa.
Czuła, że zaczyna się pocić, ale nie przestawała gorączkowo myśleć. Nie, nie, to jest prawdziwe miasteczko. To siedlisko dobrych ludzi, a nie zła, śmierci, śmierci tak częstych, że trudno to sobie było wyobrazić.
Schowała notes do torebki. Nie chciała już wracać do domku Amabel.
Bała się.
Dlaczego ta biedna kobieta, której krzyki słyszała przez dwie noce, została uwięziona? Czy zobaczyła coś, czego nie powinna była widzieć? Czy usłyszała coś, czego nie powinna była usłyszeć? Dlaczego został zamordowany doktor Spiver? Czy zabił kobietę, a ktoś inny z miasteczka dowiedział się o tym i go zastrzelił, aby sprawiedliwości stało się zadość?
Spróbowała pozbyć się tych myśli. Nie chciała się bać. Za długo już się bała.
Zajrzała do Sklepu z Najwspanialszymi Lodami Świata. Nie było tam Amabel, ale zastała Sherry Vorhees.
– Sally, jakże miło cię widzieć. Przyjechałaś z tym milutkim panem Quinlanem?
– Tak. Czy mogę spróbować bananowo-orzechowych?
– Są pyszne. W całej historii sklepu nigdy w ciągu tygodnia nie sprzedaliśmy więcej innych lodów. Mamy teraz tak wielu stałych klientów przyjeżdżających z okolicy o promieniu pięćdziesięciu kilometrów, że moglibyśmy zatrudnić tych paru leniwych pryków, wiecznie grających w karty wokół swojej beczki.
Z pokoiku na zapleczu, oddzielonego od sklepu śliczną kwiecistą zasłoną, utrzymaną w niebieskiej tonacji, wyłoniła się Velma Eisner. Parsknęła:
– Akurat, Sherry! Już sobie wyobrażam tych staruchów sprzedających lody. Pożarliby je, a potem bekali i żebrali o litość.
Odwróciła się do Sally i uśmiechnęła.
– Zastanawiałyśmy się nad zaangażowaniem mężczyzn. Z pewnością by wyrzekali i uskarżali się, że to kobiece zajęcie. Zdecydowałyśmy jednak, że nie będziemy ich angażować, żeby tylko nam przypadły wszelkie korzyści.
– Pewnie macie rację – powiedziała Sally, odbierając rożek z lodami. Spróbowała i pomyślała, że to niebo w gębie. Znów polizała i westchnęła. – Cudowne.
Kobiety roześmiały się.
– Przeszlyśmy długą drogę od czasów, gdy przechowywałyśmy lody w trumnach Ralpha Kcatona, prawda, Velmo? – zauważyła Sherry.
Velma, przyjmując od Sally dwa dolary sześćdziesiąt centów, tylko się uśmiechnęła.
Sally znów polizała lody.
– Byłam u Amabel, ale jej nie zastałam.
Z pokoiku na zapleczu wyszła Helen.
– Cześć, Sally. Amabel pojechała do Portland,
– Po artykuły do malowania i inne zakupy – dodała Velma. – Powiedziała, że będzie z powrotem za kilka dni. Prawdopodobnie w piątek.
– Aha.
Lizała lody, czując ich smak, który eksplodował jej w ustach. Przymknęła oczy.
– Ich jedzenie musi być większym grzechem niż pochłanianie trzech jajek dziennie.
– Cóż – odparła Helen. – Jakie to ma znaczenie, jeśli zjesz jednego loda na tydzień? – Odwróciła się, żeby rzucić w stronę Velmy. – W ostatni czwartek widziałam, że Sherry zjadła trzy porcje lodów.
– Nie zjadłam!
– Widziałam cię. Wszystkie były czekoladowe.
– Nieprawda!
Trzy kobiety zaczęły sobie docinać. Było oczywiste, że zabawiały się tak od lat. Znały nawzajem swoje słabe punkty i atakowały je z zapałem. Sally zamieniła się w obserwatora i zajęła jedzeniem banan owo-orzechowych lodów. Ostatnie słowo należało do Velmy. Zanim Sherry i Helen zdołały pisnąć, zwróciła się do Sally:
– Nie, nie wpuścimy mężczyzn za ladę. Wszystko by zjedli.
Sally roześmiała się.
– Chyba byłabym gorsza od mężczyzn. Zjadłabym cały zapas lodów w ciągu jednego dnia. – Skończyła jeść swoją porcję i poklepała się po brzuchu. – Nie czuję się już taka wychudzona.
– Zostań tutaj, Sally, a nim się obejrzysz, będziesz taka okrągła i puszysta jak my – rzekła Sherry Vorhees.
– Podziwiałam miasto – powiedziała Sally. – Jest takie śliczne, takie doskonałe. I te wszystkie kwiaty, takie wiosenne, kwitnące wszędzie i tak pielęgnowane. Nawet na cmentarzu. Trawa jest tam skoszona, groby zadbane. Zastanawiałam się, czy jest coś, o czym kiedykolwiek zdarzyło się wam zapomnieć, a co sprawiłoby, że miasteczko wyglądałoby jeszcze piękniej?
– Staramy się myśleć o wszystkim – odpowiedziała Helen. – Raz w tygodniu mamy zebranie mieszkańców, gdzie omawiamy różne ulepszenia i rzeczy, które wymagają naprawy czy unowocześnienia.
– A co robiłaś na cmentarzu? – spytała Velma, wycierając ręce w fartuch, uszyty z tego samego materiału co zasłona.
– Och, po prostu włóczyłam się trochę, kiedy nie zastałam w domu Amabel. I zauważyłam coś niezwykłego.
– Co? – spytała Helen.
Przez krótką chwilę Sally zastanawiała się, czy nie powinna trzymać buzi zamkniętej na kłódkę. Ale nie, na miły Bóg, przecież te kobiety dogryzały sobie z powodu lodów. Wiedziały, kto i kiedy umarł. Powiedzą jej. Czemu nie? Nie działo się tu nic strasznego.
– Otóż na peryferiach cmentarza znalazłam około trzydziestu grobów. Wszyscy ci ludzie zmarli w latach osiemdziesiątych. Sami mężczyźni. Na kamieniach nagrobnych nie było nic specjalnego, jedynie nazwiska i daty urodzin i śmierci. Inne nagrobki miały bardziej osobiste napisy. A jeden był bardzo szczególny, tylko z napisem BILLY. Pomyślałam, że to bardzo dziwne. Może wszystkim znudziły się bardziej osobiste napisy. I tylu mężczyzn umarło, a ani jedna kobieta. Też musieliście być zdumieni.
Sherry Vorhees głęboko westchnęła i potrząsnęła głową.
– To była straszna sprawa – powiedziała. – Hal był taki załamany, że w tamtym czasie straciliśmy tak wielu członków naszej gromadki. I masz rację, Sally, tylko mężczyźni umierali. Przyczyny śmierci były różne, ale bolało nas tak samo.
Helen Keaton wtrąciła szybko:
– Nie zapominaj o tym, że część zmarłych pochodziła z okolicznych osiedli. Ich krewni uważali, że nasz cmentarz jest taki romantyczny, położony nad urwiskiem, tuż nad morzem. Pozwoliliśmy im pochować tu ich zmarłych.
Читать дальше