– A ja jestem Sally.
– Wiem. Fuzz mi powiedział. A potem Marvin. Obaj stwierdzili, że Quinlan sprawia wrażenie mocno zadurzonego. Nigdy dotąd nie był nawet lekko zakochany. To będzie interesujące. Hej, ale nie zamierzasz teraz owinąć go sobie wokół palca, żeby potem go zostawić?
– Zostawić go? Rzucić Jamesa?
– Chodzi mi o to, czy nie jesteś mężatką. I czy nie wykorzystujesz tylko mojego Quinlana do zaspokojenia swoich potrzeb? Obiło mi się o uszy, że jest rewelacyjny w łóżku, więc miałoby to sens, chociaż niezbyt by mi się to podobało.
– Na razie nie mam zamiaru go porzucić – rzekła Sally. Upiła łyk białego wina od Fuzza. – Podoba mi się pani sukienka. Jest wspaniała.
Pani Lilly rozpromieniła się i przycisnęła potężne ręce do jeszcze bardziej imponujących piersi. Sally wbiła wzrok w powstały w ten sposób dekolt. Nigdy dotąd nie widziała nic takiego poza zdjęciami w „Playboyu".
– Lubisz białą satynę? Ja też. Podobno kobiety o posągowej budowie, takiej jak moja, nie powinny nosić bieli, ale cóż, biały mi się podoba. W bieli czuję się młodo i niewinnie. Ten kolor sprawia, że czuję się jak dziewczyna idąca na swe pierwsze spotkanie z mężczyzną. Ale ty teraz posiedź i posłuchaj mojego Quinlana. Właśnie gra Staną Getza. Dzięki jego grze stary Stan brzmi jak upadły anioł. Quinlan jest dobry. Posłuchaj go naprawdę, nie myśląc o tym, jak okręcić go sobie wokół palca.
– Posłucham.
Pani Lilly poklepała Sally po plecach, aż dziewczyna omal nie wpadła twarzą w swój kieliszek z winem, i odpłynęła w stronę pobliskich stolików jak statek pod żaglami.
Ouinlan zaczął grać zmysłową, płaczliwą melodię bluesową. Brzmiała trochę jak John Coltrane, ale Sally nie była tego pewna. To wszystko było dla niej takie nowe.
Spostrzegła nagłe, że nikt nie rozmawia. W klubie panował zupełny spokój. Wszyscy skoncentrowali się na Jamesie.
Zauważyła co najmniej cztery kobiety, które podniosły się i przysunęły w pobliże sceny. Boże, ależ pięknie grał! Dysponował doskonałą rozpiętością, każdy dźwięk, nasycony i pełen słodyczy, mógł złamać niejedno serce. Poczuła ucisk w gardle i przełknęła ślinę. Gwałtowne dźwięki utworu, który grał, leniwie przechodziły z wysokich w niskie i głębokie, poruszające ćo głębi. Miał zamknięte oczy. Lekko się kołysał.
Wiedziała, że go kocha, ale nie zamierzała się do tego od razu przyznać. Świadoma była, że ta jego przeklęta muzyka robi z niej papkowatą masę, jak mamałyga, którą kiedyś usiłowała ugotować Noelle. Mężczyźni w mundurach i mężczyźni grający muzykę soulową – straszliwa kombinacja.
James zwrócił się w stronę mikrofonu. Zapowiedział:
– Ten utwór jest dla Sally. To „A Love Supremę" Johna Coltrane'a.
Jeśli kiedykolwiek wątpiła w jego uczucia dla niej, ta piosenka kładła kres wszelkim wątpliwościom. Piła wino Fuzza zmieszane ze swoimi łzami. Jeszcze dwie kobiety przesunęły się w stronę sceny i Sally uśmiechnęła się.
Kiedy James skończył, pomachał do niej. Potem odchrząknął i zawołał:
– Dostałem prośbę o Charliego Parkera.
Wysłuchała, wypiła ostatni łyk wina Fuzza i poczuła, że musi iść do toalety. Zsunęła się ze stołka, spojrzała pytająco na Fuzza Barmana, który wskazał na otwarte drzwi tuż obok baru. Przechodząc koło niego uśmiechnęła się.
– Czy mogę liczyć na jeszcze jeden kieliszek wina, kiedy wrócę, Fuzz?
– Oczywiście, Sally. Będzie na ciebie czekało.
Kiedy wyszła z damskiej toalety, uśmiechała się. Słyszała Jamesa, rozpoczynającego następny utwór, słodką, przenikliwą piosenkę, którą znała ze słyszenia, ale nie kojarzyła z bluesem.
Nagle poczuła, że nie jest sama. Czuła, że ktoś znajduje się bardzo blisko niej, tuż za plecami. Słyszała czyjś oddech, pospieszny i cichy.
Korytarz był wąski. W toalecie nie było żadnej innej kobiety. Co za głupota. To musiała być jakaś kobieta, pomyślała jakimś fragmentem mózgu, cała skoncentrowana na piosence, granej przez Jamesa.
Ale to nie była kobieta. To byl doktor Beadermeyer. Tuż za nim stało dwóch innych mężczyzn. Jeden trzymał w ręku strzykawkę.
Miękkim, miłosnym uchwytem Beadermeyer złapał ją za rękę. Ale chwyt szybko się zmienił. Pod zwiększającym się naciskiem jego palców skóra na ramieniu Sally zaczęła się przesuwać i zapadać.
Żeby ją unieruchomić, drugą dłonią ujął jej podbródek. Pochyli! się i lekko ją pocałował.
– Witaj, Sally. Ślicznie wyglądasz, moja droga. Nie powinnaś pić, wiesz przecież, że alkohol nie idzie w parze z lekami, do których przyzwyczaił się twój organizm. Przyglądałem się, jak pijesz to świństwo. Czemu tu jesteś? Rozumiem, że facet, robiący z siebie durnia na scenie w tej dziurze to James Quinlan, agent FBI, z którym byłaś w Cove. Całkiem przystojny. Teraz już wiem, Sally, że jest twoim kochankiem. Taki facet nie będzie tracił czasu na kobietę, która mu się nie odda. Scott będzie niepocieszony, kiedy się o tym dowie. A teraz chodźmy już, moja droga. Czas, żebyś wróciła do swojego gniazdka. Do nowego gniazdka. Tym razem ten drań nie przybędzie, żeby cię zabrać. To niemożliwe, ale jednak to był Beadermeyer. Czemu nadal ją prześladuje, skoro jej ojciec już nie żyje?
– Przytrzymam ją. Podaj strzykawkę. I znikajmy z tej zapadłej dziury.
– Nie poszłabym z tobą nawet do nieba.
– Ależ pójdziesz, moja droga.
Mocno ściskając jej ramię, przyciągał ją do siebie, drugą ręką zatykając jej usta. Z całej siły dźgnęła go prawym łokciem w żołądek.
Stęknął z bólu, a Sally udało się wyrwać.
– James! Marvin! – Potem krzyknęła jeszcze raz, zanim ręka znów opadła na jej usta.
– Cholera, lap ją! Zaknebluj ją! Zrób jej zastrzyk!
Chwyciła brzeg małego stolika, stojącego koło automatu telefonicznego i pchnęła, aż się przewrócił, potrącając jednego z mężczyzn, towarzyszących Beadermeyerowi. Wrzasnęła jeszcze raz, ale udało jej się wydać jedynie cichy pisk, gdyż męska dłoń zakrywała mocno nie tylko jej usta, ale i nos, uniemożliwiając oddychanie. Wyrywała się, gdy kopała do tyłu, czuta jak obcasy wbijają się w obce ciało, ale mężczyzna nadal jej nie puszczał.
Poczuła palce błądzące wokół jej ramienia.
Strzykawka.
Miał zamiar wbić igłę w jej rękę. Zamierzał znów zmienić ją w zombie. Wierzgnęła z całych sil. Na moment uchwyt ręki na jej ustach i nosie zelżał. Pochyliła się i ugryzła męską rękę, rękę trzymającą strzykawkę, i znów krzyknęła:
– James!
Ręka powróciła na jej usta. Jeden mężczyzna klął, inny rzucił się na jej drugie ramię, ale udało jej się lewą ręką zadać mu silny cios w brzuch. Przestała czuć dotyk igły na skórze. Usłyszała odgłos stuknięcia o drewnianą podłogę. Upuścił strzykawkę.
– Powinienem był wiedzieć, że spieprzycie robotę, cymbały. Podnieś tę przeklętą strzykawkę, idioto. Jezu, tu jest ciemno, ale nie za bardzo. Wiedziałem, że powinienem był ją ogłuszyć. Albo zastrzelić tę sukę.
Psiakrew, zbierajmy się stąd. Zapomnij o strzykawce, zapomnij o dziewczynie.
Doktor Beadermeyer był wściekły.
Potem usłyszała Fuzza Barmana, wykrzykującego najsoczystsze przekleństwa, jakie zdarzyło jej się spotkać. Mężczyzna puścił ją. Zachwiała się i krzyknęła:
– Przegrałeś, cholerny draniu! Spieprzaj stąd i zabierz swoich dwóch fagasów, bo inaczej James cię zabije.
Rozsierdzony, oddychał z trudem.
– Myślałem, że to będzie łatwe, tylko wbić ci igłę w ramię. Zmieniłaś. się, Sally, ale to jeszcze nie koniec.
Читать дальше