Nadeszła jego kolej.
Trzęsącymi się rękami zagarnął pierwszą łopatę ziemi. Przystanął na skraju wykopu i spojrzał w dół, w ciemność, myśląc o żywej kobiecie, która tam leżała. Wciąż biło jej serce, w jej ciele wciąż krążyła krew. W ogarniętym agonalną paniką mózgu eksplodowały miliony neuronów. Umierała. Tam, pod warstwą ziemi.
Wrzucił piach do wykopu i zagarnął następną porcję. Usłyszał, jak Monika pomrukuje z aprobatą, i przeklął ją w duchu, że zmusiła go do tak odrażającego czynu. Pozbywali się ostatnich dowodów, ostatniej pary zwłok, rezultatu eksperymentalnej kuracji, która skończyła się koszmarnym fiaskiem.
Powinniśmy byli staranniej dobierać dawców. Powinniśmy przebadać płody nie tylko na obecność bakterii i wirusów. Ani przez chwilę nie uwzględnialiśmy możliwości wystąpienia prionów.
Ale Yarborough nalegał, Yarborough chciał jak najszybciej implantować. Mówił, że tkanka musi być świeża. Zawiesinę należało wprowadzić do przysadki w ciągu siedmiu dni od pobrania materiału, starsza nie przetrwałaby w mózgu biorcy. Komórki nie zaczęłyby się łączyć w kolonie. No i mieli całą listę oczekujących, trzydziestu sześciu chętnych pacjentów i pacjentek, którzy po wniesieniu odpowiedniej opłaty, krzykliwie domagali się szansy na drugą młodość. Niczym nie ryzykujecie – tak ich zapewniali. Bogiem a prawdą, zabieg był zupełnie nieszkodliwy i skuteczny: miejscowe znieczulenie, rentgenologicznie sterowane wstrzyknięcie do mózgu zawiesiny komórek przysadkowych pobranych w fazie płodowej i po tygodniach następowało powolne odmładzanie gruczołu dominującego. Robili to z Gideonem kilkanaście razy, bez śladu komplikacji, dopóki kierownictwo Rosslyn Institute nie otoczyło projektu zasłoną milczenia z przyczyn moralnych. Gdyby nie konieczność pobierania materiału z ludzkich płodów po aborcji, zabieg uznano by za przełom w medycynie. Za źródło młodości bijące z mózgów istot nie narodzonych i niechcianych.
Tak, przełom. Ale jeden z tych, które nigdy nie nastąpią ze względów politycznych.
Przestał machać łopatą. Ciężko dyszał, zlany zimnym potem. Wykop był prawie zasypany. Płuca kobiety musiały już dławić się pyłem, komórki jej mózgu obumierały z braku tlenu. Serce rozpaczliwie pompowało ostatnie litry krwi. Nie lubił Toby Harper, zgadzał się, że trzeba ją uciszyć. Ale życzył jej śmierci łagodnej i szybkiej, nie takiej, której obraz będzie go nękał całymi latami.
Nigdy nie zamierzał nikogo zabijać.
Kilka płodów poświęcono, to prawda, ale tylko na początku. Teraz wykorzystywali tkankę sklonowaną – trudno ją nazwać tkanką ludzką – wszczepianą i hodowaną w kobiecym łonie. Że w kobiecym łonie? Nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Ani on, ani jego pacjenci, którzy po prostu pragnęli zabiegu, którzy chętnie zań płacili. W Brant Hill nic o tym nie wiedziano, kontynuował więc zabiegi i zgarniał pieniądze.
Ale potem umarł Mackie, po Mackiem następni. Teraz nie chodziło już tylko o fortunę, którą mógł stracić. Teraz chodziło o jego pozycję, o reputację. O jego przyszłość.
Czy warta jest morderstwa?
Nawet teraz, zasypując szybko wypełniający się dół, był boleśnie świadomy faktu, że leżąca pod ziemią kobieta umiera. Z drugiej strony, wszyscy umieramy. Niektórzy lżej, inni w sposób jeszcze bardziej przerażający.
Odłożył łopatę. Zrobiło mu się niedobrze.
– Więcej ziemi.- rozkazała Monika. – Inaczej będzie widać. Budowlańcy nie mogą nic zauważyć.
– Masz, sama pomachaj. – Rzucił jej łopatę. – Zrobiłem aż za dużo.
Wzięła łopatę i przyjrzała się mu uważnie.
– Tak – powiedziała po chwili. – Chyba tak. Teraz siedzisz w tym równie głęboko jak Richard i ja. – Zastygła bez ruchu z nogą wspartą na łopacie.
– Jest Yarborough – rzucił jej mąż.
Wallenberg odwrócił się i zobaczył reflektory nadjeżdżającego samochodu. Czarny lincoln Gideona zakołysał się na wyboistej drodze i stanął przy płocie okalającym teren budowy. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i zatrzasnęły.
Rozbłysło jaskrawe światło, zalało cały wykop pod fundamenty nowego budynku. Wallenberg zatoczył się do tyłu, osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem. Usłyszał chrzęst żwiru pod oponami jeszcze dwóch samochodów, znowu usłyszał trzask zamykanych drzwi i szybki tupot nóg.
Zmrużył oczy, gdy przed reflektorami wyrosły sylwetki ludzi. To nie Yarborough – pomyślał. Kim jesteście?
Szło ku niemu dwóch mężczyzn.
Świeże powietrze wnikające do płuc było tak zimne, że paliło w gardle. Kaszląc i charcząc, dychawicznie wciągnęła jeden haust, potem drugi. Coś przylgnęło jej do twarzy i chciała od tego uciec, toteż wściekle atakowała ręce, które przytrzymywały jej głowę. Słyszała głosy, tak dużo głosów, że nie mogła się zorientować, ile ich jest, zwłaszcza że wszystkie odzywały się jednocześnie.
– Daj jej wreszcie ten tlen!
– Szarpie się…
– Hej tam! Pomóżcie, przytrzymajcie ją! Nie mogę się wkłuć!
Toby wiła się, drapiąc na oślep. Wysoko widziała światło i ze wszystkich sił walczyła, żeby przebić się przez ciemność i dotrzeć do niego, zanim zniknie. Tylko że coś sparaliżowało jej ręce, tylko że coś przygniotło je do ziemi. Powietrze, które wdychała, pachniało gumą.
– Toby, przestań, uspokój się! – Poczuła, że ktoś chwyta ją za rękę, jakby chciał wywlec ją z mroku.
I raptem czarna zasłona tuż przed oczami pękła na pół, raptem głowę Toby skąpał strumień światła. Zobaczyła twarze pochylonych nad nią ludzi. Zobaczyła inne światła, jeszcze więcej świateł, niebieskich i czerwonych, tańczących w kolorowym kręgu. Są piękne – pomyślała. Kolory… Są takie piękne. Coś zatrzeszczało w ciemności. Policyjna radiostacja.
– Panie doktorze, chyba powinien pan to obejrzeć – powiedział jeden z policjantów.
Dvorak się nie odezwał. Tylne światła karetki wiozącej Toby do szpitala podskakiwały na wyboistej drodze. Nie powinna być dzisiaj sama – pomyślał. Powinienem być z nią. Chcę z nią być. Chcę z nią zostać.
Odwrócił się do policjanta i zdał sobie sprawę, że nogi ma miękkie w kolanach, że nadal cały się trzęsie. Noc nabrała szalonego, psychodelicznego wymiaru. Te wszystkie radiowozy, te wszystkie światła. Gapie za płotem, tłumek zbierający się na każdym miejscu przestępstwa – ci ludzie byli starsi, mieszkali w Brant Hill i, słysząc zawodzenie syren, zaciekawieni wyszli w noc tylko w narzuconych na ramiona szlafrokach. Stali milczącym rzędem, zaglądając przez siatkę do wykopu, skąd wydobyto dwa ciała, które leżały teraz odkryte na ziemi. Nie był to tłumek jowialny czy frywolny; w ich przypadku śmierć czyhała za blisko, żeby się z niej naśmiewać.
– Czeka na pana detektyw Sheehan – dodał policjant. – Tylko on tego dotykał.
– Czego dotykał?
– Zwłok.
– Jeszcze jedne zwłoki?
– Niestety.
Zaczęli niezdarnie gramolić się z wykopu.
– Były w bagażniku samochodu – wysapał policjant.
– Którego?
– Lincolna doktora Yarborougha. Tego, za którym tu przyjechaliśmy. Śledziliśmy faceta od momentu, gdy wyszedł z siedziby tego zrzeszenia. Wygląda na to, że wiózł na pogrzeb jeszcze jednego nieboszczyka. Otworzyliśmy bagażnik, no i… Czego jak czego, ale takiego obrazka się nie spodziewaliśmy.
Wyszli z wykopu, minęli grupę staruszków za płotem i podeszli do samochodu Yarborougha. Stał przy nim Sheehan.
Читать дальше